Teleporada

Czas się kurczy, kiedy masz dziecko godziny stają się kwadransami, doba zamiast 1440 minut ma 360, życie więc przypomina absurdalną jazdę ze „Speed – niebezpieczna prędkość" z Sandrą Bullock za kierownicą. Zatem kiedy mały potwór połykający sekundy minuty miesiące wreszcie pójdzie spać, to jest szansa nadrobić to co nienadrabialne. 
 
Pożyczasz więc auto od ojca i ruszasz w noc, wierząc że po trzech latach nieobecności, masz wciąż jakieś sprawy do załatwienia w rodzinnym mieście. Na twarz rozświetlacz, na nogi jeszcze jesienne buty a do ręki zaległe prezenty. Tato mówi, że auto zaparkowane jest na północnym wschodzie, kluczyki są, dokumenty w kieszeni, ruszajcie konie. Siąpi. Właściwie wcale nie chce mi się jechać, bo na kanapie czekają: chitosy serowe, ojciec dziecka i ostatni odcinek Wiedźmina. Podchodzę do auta, pikam, nie działa, tata wspominał, że pikanie nie zawsze mu działa, otwieram kluczem, wsiadam i od razu zauważam papierowy kubek ze Sturbucksa- ktoś tu idzie z duchem kapitalizmu. Ogarnia mnie takie stare uczucie ekscytacji - przemierzanie pustych, nocnych ulic. Odpalam, nie działa, auto trzęsie się jak przy rozładowanym akumulatorze. Jako że w moim aucie ciągle pada akumulator, uznałam mało metodycznie, że taka moja uroda. Na ekranie, co nie wzbudza moich podejrzeń, widzę napisany po włosku komunikat, który w wolnym tłumaczeniu brzmiał "coś tam w sieci elektrycznej". Dzwonię do taty, żeby oznajmić, że jego auto też dało ciała. Staruszek wychodzi do mnie i krzyczy, machając rękoma: "Co ty robisz!? Spierniczaj z tego samochodu!" Nadal nie rozumiejąc za bardzo, drapiąc się w skroń, pytam: "ale o co ci chodzi"? Ojciec wrzeszczy, jakby zlikwidowali na TVP „Ranczo Wilkowyje”: "To nie nasze auto!". Patrzę na karoserię, taka sama, patrzę na kształt, ten sam, marka Citroen Berlingo, zgadza się? Nie, krzyczy ojciec, nasz to Peugeot Partner. Tablice - oho - z Piotrkowa. Dla niewtajemniczonych Partner i Berlingo to niemalże swoje kopie z jednej francuskiej stajni. Ok, wkradłam się do cudzego auta, wróć, otworzyłam je przecież własnymi kluczami. Ok, ale teraz w jestem w kropce. Co robić? Auto nie chce się zamknąć, wokół same bloki, jak będę gmerać przy nim dłużej, to zaraz skończę swoją karierę w publicznej instytucji z zarzutami. Ojciec towarzyszy mi w tych wątpliwościach, łapie na ulicy sąsiada, który radzi, żeby wezwać policję. W sumie racja, stróże szybko ogarną temat a ja nie będę mieć na sumieniu peugeota, tzn. citroena, tzn. jeden pies... No to dalej, 112, dyspozytor nie do końca kapuje, w co się wmieszałam i dlaczego. W międzyczasie rozkminiamy z ojcem, jak to w ogóle możliwe, że otworzyłam kluczem inne auto. Po 15 minutach oddzwania rozbawiony policjant, który tonem spod znaku kabaretu starszych panów pyta: "co tam Pani, pani Olgo, nawywijała?". Skraca dystans. Jest szansa, że tej nocy nie skończę na dołku a w upragnionym siedlisku wiedźminów.
 
Tłumaczę sytuację. Proszę o kontakt z właścicielem. On jak O. J. Simpson twardo obstaje przy swoim: policja to nie biuro informacji. Przy okazji stwierdza, że miałam pecha, bo prawdopodobnie tamto auto ma zepsuty zamek, a że są z jednego koncernu PESA, to jeden klucz działa. Hipotetycznie jak wytrawni badacze rozważamy różne możliwe rozwiązania sytuacji. Najgorsze z nich: właściciel uzna, że coś mu zginęło. Policjant jednak już teraz uznaje mnie za niewinną i wraca do tematu, że policja to nie CSI i oni tu nie mają telefonów do wszystkich właścicieli aut. Kończy jednak tę słodką przepychankę na tym, że sprawdzi i oddzwoni. A i jeszcze jedna rzecz – radiowóz nie przyjedzie, bo ma poważniejsze sprawy na mieście (no co ty, ja też!) i jak się pojawią policjanci to o pierwszej w nocy. Pierwsza w nocy – nie ma takiej godziny.
 
No nic. Czekamy. Postanawiamy z ojcem zostać w NASZYM aucie i zabezpieczać drugie auto. Tata jest zachwycony przygodą pod koniec roku i pyta, czy zjadłam na kolację wegekiełbaski, które kupił przedwczoraj. Wyrażam święte oburzenie, że za chwilę mogą być mi postawione zarzuty, a on o jedzeniu. Na to tata, że przecież w areszcie też muszę być dobrze odżywiona. Śmiechy-chichy, ale czas mija a sprawy na mieście stają się nieaktualne, a moja oświadczenie o niekaralności jak zdjęcie w „Powrocie do przyszłości” zaczyna blednąć. Dzwoni telefon z centrali: „I jak tam właściciel już przyszedł”?
Uradowana pytam: „Znalazł się telefon”?
Policjant zadowolony retorycznie pyta „Pani Olgo, czy ja bym dzwonił do pani, jakbym nic nie załatwił?”. Moje niskie oczekiwania wobec rzeczywistości sprawiają, że nie wybucham śmiechem na to jego ponad godzinne dochodzenie. Ustalenia są takie:
 
1. Mają adres, ale nie podadzą mi nazwiska, bo RODO.
2. Mam iść po właściciela i wytłumaczyć sytuację.
3. Jeśli właściciel będzie awanturujący się, to mam zadzwonić do policjanta – on wytłumaczy jaśniej.
 
 Na uwagę, że wolałabym jednak potwierdzić, że nie zginęły rzeczy w obecności policjantów.
Policjant stwierdza, że rozmowa jest nagrywana, a zatem wiążąca! Dyspozytor w słuchawce jest tak dobrym couchem, że bez wahania zaczynam czynności dochodzeniowe. Biorę na wszelki wypadek ojca mojego dziecka ( z perspektywy czasu uważam, że to niepoważne, zawsze powinno się zostawić jednego rodzica w bezpieczeństwie) i ruszamy na poszukiwanie bloku. W drodze partner nie omieszkał mi powiedzieć, że on na moim miejscu policji by nie wzywał. Łatwo mu mówić – on z wyrokiem wciąż mógłby pracować w przemyśle rowerowym. Dotarliśmy. Domofon. Źle to rozgrywam. 
 
- Czy jest pani właścicielką samochodu Peugeot Partner?
- Tak, właściwie to Citroen Berlingo.
- No tak, czy mogłybyśmy porozmawiać?
- A co się stało?
 
Laska już myśli, że nocna śmieciarka wjechała w jej ukochany brum-brum, to ja zamiast ją uspokoić, mówię:
- Wolę rozmowę w cztery oczy.
 
Otwiera nam polsko-włoska para. To co mój mózg zignorował jako znak, że to może nie być właściwy samochód, teraz traktuje jako spójną część układanki.
Para jest wyrozumiała i, co zaskakujące, wdzięczna, że się pofatygowaliśmy… Tylko zaraz, zaraz skąd mamy ten adres skoro auto zarejestrowane jest w Piotrkowie? Wzruszam ramionami, co mi pozostaje. Stoimy obok aut. Podobne skurwiele. Dzwonię do policjanta. Przekazuje słuchawkę właścicielce. Potwierdza, że nic nie zginęło. Koniec policyjnej teleporady. W międzyczasie mój ojciec po niemiecku rozmawia z jej mężem Włochem i obaj się śmieją. Jestem oczyszczona z zarzutów, grosza dam Wiedźminowi.

Komentarze