Żaba bez półkul mózgowych

Chyba najbardziej można bać się ludzi, którzy odwracają głowę od zła w poczuciu estetycznego oburzenia. Zasłaniają oczy sobie i swoim partnerom; krzyczą, że to ich nie dotyczy. Nazwą kogoś świrem czy zwyrodnialcem, żeby tylko uprawomocnić ich pozycję na okopach wiecznego dobra albo innej nibylandii. Wierzą, że nie dopuszczając do siebie obrazów mordu, choroby czy nieudolności zmniejszają ilość zła w świecie, bo oni będą tym złem mniej skażeni. Z seansu "Domu który zbudował Jack" wyszła połowa widowni, ale to niczego nie zmieniło, bo Jack zabijał dalej. Profesor na zajęciach z neurofizjologii pytał protekcjonalnie studentki, czy "delikatna płeć piękna chce zobaczyć eksperyment z żabą bez głowy". Jedna z kobiet odpowiedziała, trzeźwo że "przecież rodzimy dzieci". Żaba z wyciętymi półkulami może przeżyć parę godzin, w tym czasie człowiek wsadza jej łapki do kwasu siarkowego i bada m.in odruchy cofania. 

Na końcu instrukcji do eksperymentu znajduje się zdanie, po którym szklą się oczy:

"Po zakończeniu wszystkich doświadczeń studenci zapisują wnioski w zeszytach i udają się do domów. Żaby wyrzuca się do kosza."

  
Kolejka w centrum medycyny pracy, wąski, ciemny korytarzyk z żółtawą lamperią. Można byłoby pomylić ze spółdzielnią mieszkaniową albo miejskim ośrodkiem pomocy społecznej. Połowa ludzi wkurwiona, że siedzi tu cały dzień, badania niemiłosiernie rozciągnięte w czasie, a lekarze się spóźniają. Ktoś musi o 16 zawieźć dziecko na piłkę, ktoś pojechać do chorego ojca, a ktoś ma stomatologa prywatnego i chuj pójść musi. To nie jedyny problem. Utworzony naprędce komitet kolejkowy twierdzi, że do wszystkich lekarzy specjalistów jest jedna kolejka, choć przecież każdy właściwie do innego, ta do neurologa, tamten do tego od uszu, ale na badanie mięśnia sercowego.
Ale w tej platońskiej jaskini, w której byli splątani koniecznością oddania pracodawcy orzeczenia lekarskiego, że są w stanie wchodzić po rusztowaniu, kręcić lody, klikać w brudne klawiatury czy mieszać cement, rozświetla mrok ONA. Szeptucha EKG, która nie pierdoli się w tańcu, co miała nam szansę udowodnić przez kolejną godzinę. Wychodzi na korytarz blond królowa z fajką i pyta się chłopaka:

- Co się tak gapisz, każdemu należy się przerwa, prawda?

 Ludzie siedzą zaskoczeni jej dezynwolturą niespotykaną w tych okolicach siedzieli cicho.

- Halo, nie słyszę entuzjazmu - prowokuje Szeptucha.

Mężczyźni zaczynają jej klaskać i buczeć jednocześnie. Czekamy w napięciu na jej powrót.

- Kto do mnie?

Wszyscy podnoszą łapy do góry. Jestem dwudziestadziewiąta.

- Laski wchodzą pierwsze - decyduje Szeptucha.

Nikt nie protestuje.

 Myślę sobie, zaraz mnie panowie rybacy wrzucą do Parsęty. Co to za wyróżnianie kobiet, uniosę się swoimi feministycznym honorem i przeczekam te 28 osób. I tak się tym swoim honorem onanizowałam, aż na korytarz wyszła Szeptucha i powiedziała:

- Teraz ty.

No to wchodzę. Słyszę, jak ktoś mnie wyzywa z końca kolejki. Masz prawo, bracie.

Każe się położyć, ale nie rozbierać. Spryskuje mi niedogolone nogi płynem, nakłada nakładki na łydki.

Mówi, że mam chujowy telefon (ten szpiegowski). I że ona kupiła go kiedyś w nadziei na świetne zdjęcia, a że jeździ po wystawach psów to musi cykać.

- Ma pani psy? - pytam z gruntu głupio.

- Trzy rasy: mopsy, mastify tybetańskie i gryfoniki.

- Gryfoniki? Nie znam. - odpowiadam, jakbym znała wszystkie rasy, tylko tej akurat nie.

Zaraz ci pokaże. I zaczyna się. Po skończonym badaniu mówi do mnie głosem nie znoszącym sprzeciwu, że teraz mi na telefonie zaprezentuje swoje pieski. Mam w głowie ludzie stojących na korytarzu, ale to tylko kilka sekund. Prezentacja jednak przeciąga się do 10 minut, ponieważ okazuje się, że pani łącznie ma 19 piesków i gdzieś na zdjęciach przewija się tez kot sfinks.

- Co pani robi, jak wyjeżdża na wakacje?
- Nie wyjeżdżam na wakacje. Nie wyjeżdżam.

I potem opowiada, że codziennie dla nich gotuje w proporcji 70% mięsa, 30% dodatków. Jest tak bezpretensjonalna w obyciu, że mam ochotę zrobić sobie powtórne EKG. Wiem, że tam ludzie czekają, więc się ubieram, ale ona mi opowiada, że jak mąż wypływa, to ona o 4 już na nogach, bo pieski jak zostają na dworzu, to muszą mieć dostęp do jedzenia. Znajduje w końcu zdjęcie gryfoników, malutkich jak doniczki na parapecie. Zaczynam się zastanawiać, co przeszła w życiu ta kobieta, że ma taki luz. Tego się nie dostaje się ot tak, z mlekiem matki czy colą ojca. Trzeba kilkukrotnie orkę wykonać jednoskibowym pługiem z pomocą koni albo doświadczyć takiego cierpienia, że obsługa elektrokardiografu to w zasadzie zabawa na bujanym koniku. Muszę już stąd wyjść, choć nie chce. Żegnamy się.

Na korytarzu nikt już nie kurwi na przeklęty system badań okresowych i wstępnych, ale trzymam w sercu swoją winę. 

Rozmawiam o niej z innymi, również zauroczonymi pacjentami. Jeden chłopak przyznaje, że raz zagadała go na 20 minut. Czuję lekkie ukucie w sercu. Odpuść. Jest profesjonalistką, wizyty u niej podyktowane są pewnymi, jej tylko znanymi, procedurami i każdego traktuje podobnie. Rozświetla mrok na etacie.

P. S. Strasznie mi głupio, staram się nikogo nie oceniać po urodzie, ale te gryfoniki są wyjątkowo szkaradne.

Komentarze

Prześlij komentarz