Lis w kurniku

Obfite letnie deszcze na przemian z potliwymi upałami zmywają nie tylko brud ze stóp odzianych w sandały, z karku, który tak rzadko się myje, ale także gnojówkę z serca, tak cierpliwie odkładaną przez lata. Tak oto zamiast w sezonie ogórkowym stać się boginią Irys i rzygać tęczą los znowu robi z ciebie Herkulesa, co bieg rzeki zmienia i robi porządek w obsranej stajni.

W życiu ma się chyba niewielu wrogów, jeśli w ogóle nienawiść wymaga długofalowego wydatkowania znacznej ilości energii energii, a tą przecież musimy zachować na:
  • podnoszenie do góry dzieci, 
  • tańcowanie do rana, 
  • rozmowy kwalifikacyjne, w których kolejny raz udajesz, że naprawdę interesuje cię ta praca,
  • bycie miłym dla idiotów, zwłaszcza tych, od których jesteś zależna/y,
  • zgłębienie zasad rządzących polską polityką socjalną,
  • przeczytanie w skupieniu 40 stron książki ciągiem bez zaglądania do netu,
  • kochanie tych, którym się ta miłość należy.
Czyli zapomnijcie o swoich byłych partnerach, wróg to coś znacznie gorszego niż zawiedzione nadzieje, a i szansa na pogodzenie średnia. Najlepiej zapomnijcie, że ich macie, to trucizna większa niż zmieszanie koniaku z kefirem. Niemniej od czasu do czasu kij działa mocniej niż marchewka, zwłaszcza kiedy ma to miejsce w twoim habitacie.

Zajęcia jogi aschtangi w fabryce gdzieś w centrum miasta, mam dwa domy - to jest mój trzeci. Bezpiecznie, ciepło, ludzie - sarny i pachnie wanilią. Idąc do szatni, zauważasz, że do kurnika wdarł się lis. Człowiek, który kilka lat wcześniej z wyrachowaniem utrudniał ci życie, cieszył się z potknięć i podsycał złe plotki. Jak myślę, kto by się śmiał na moim pogrzebie, to widzę jego. Wolałabym zdawać jeszcze raz egzamin ze statystyki niż spędzić z nim kolejne minuty. Dla niego pewnie jestem po prostu przykrym przypadkiem w produkcji filmowej, ale nikim więcej, być może już kimś zwyczajnie przezroczystym. Patrzę mu w oczy i śmieje się nerwowo, potem "cześć" i sprawa załatwiona.

No nie.

Obecność wroga na sali zmienia układ mojego ciała. Pot ze mnie leci, jakbym dźwigała maszynę do ksero na czwarte piętro. Zdaje sobie sprawę, że mam już tak pogłębioną pozycję przy siadzie prostym, że dotykam głową kolan, a lędźwie nawet słowem się nie odezwą. Słuch też mam wyostrzony. Słyszę, jak nauczycielka podchodzi do niego i delikatnie naciska plecy, żeby dotkliwie poczuł, że nie przyszedł tylko swoją obecnością mnie tu motywować, ale też samemu doznać objawienia przez cierpienie.
I kiedy już tak zapętlałam się w tych egocentrycznych rozważaniach swoich, to nagle niespodziewanie jebnęła mnie pałka ratio. I przyszła do mnie myśl, że sprowadziłam konflikt do tego kto mocniej wygnie się przy mostku i dłużej wytrzyma, stojąc na głowie. Czyli wróg niczym z "Dirty dancing" albo "Powrotu do przyszłości". Wróg śmieszny. Wróg prawie oswojony. W głowie. Gdzie jednak to miłowanie nieprzyjaciół swoich, czemu nie jest mi dana światłość oswajająca wilkołaki. Nie da się tak po prostu odpuścić/puścić w niepamięć. Czy naprawdę z tymi wszystkimi chujami i chujniami, co przez życie moje przeszli i zostawili mi ślad po bucie na mordzie muszę stanąć na macie? Nasuwa się jeszcze pytanie, komu ja wrogiem, komu ja potworem z bagien co w nocy przychodzi i dusi we śnie? Człowiek myśli o sobie, że prostolinijna, że empatyczna, a po godzinach zupełna świnia z batem w ręku.

Śmierdziałam jak niemyty bidet, sądy padały, a podmuch ulicznego wiatru niósł mój zapach na przechodniów. I to już jest pewne, że wolność ma kwaśny smak i nosi przepocone koszulki.

Komentarze