Kołki szybkiego montażu

Sąsiad wali pięścią w drzwi, bo nierozważnie zaczęliśmy wiercić w ścianach i odkurzać dywany po 22. Sąsiad z drugiego znowu napierdolony wyrzuca na klatkę ciuchy swojej byłej-obecnej-chronicznej dziewczyny. Ona, w przelocie mówiąc mi poprawną polszczyzną "dzień dobry", grozi mu pięścią, że nie będzie tak z jak byłą-obecnie-wciąż-byłą. I przechodzę obok tego ich/jego mieszkania, z którego wydobywa się swąd parapetów pokrytych popiołem z papierosów, niepranych kołder i spoconych od wiader wypitej wódy pach, ale nie o ich trybie życia bądź co bądź prawdziwie rozrywkowym, tylko o fioletowych ścianach w przedpokoju. I myślę sobie: "taki barłóg, a takie gładkie ściany i to w kolorze wrzosu, jakby to jakaś prowansalska melina była, a nie bałucka".

Kosmos ostatnio się obkurczył nieco i jego granice wyznaczają ulice Wielkopolska - Włókniarzy -Limanowskiego -Turoszowska, kiedyś to nazywali "małą ojczyzną", ale od kiedy rozmawiam głównie z psami, to właściwie jest to wybieg. Szeroki wybieg. Chodzę tak po śmietnikach, tyłach sklepów, na trawnikach znajduję, co lepsze suche kąski - zazwyczaj chleb z ziarnami, którego już nie zmęczyli domownicy z lodówkami przechowującymi głównie zepsute jedzenie, bo nie ma w nich już miejsca na świeże. A kiedy przestaje być psem, to przypomina mi się, że na rogu stoi Mc Donald's i dzięki niemu cała  okolica pokrywa się gęsta mazia z frytek. Ich zapachem przechodzą ławki na przystankach, znaki drogowe i wszystkie żule krążące wte i we wte. Włosy mi się śmierdzą tym dwudziestodniowym tłuszczem trans i żadnym kelwinem klajnem tego nie zdezynfekuję. No i tak idę obciążona niewidzialnymi smażonymi kartoflami i nagle zjawia się ona. Czeka na tramwaj - noga zadarta wysoko - łydka oparta o kolano i skręca fajki. Jezu, ale fajna. Na oko pięćdziesięcioletnia szatynka, taka z biglem, niespokojna. Czuję nerw, ale nie neurotyczny, odstręczający, tylko taki, co kradzież koni straży miejskiej zapowiada - letnią przygodę. Pali tego skręconego pecika gdzieś dwa metry od wiaty, torby zostawiła, bo przecież - litości - nikt nie ukradnie. I wiem, że ona tylko tu się trafić taka w tym grajdole- bezpretensjonalna i świeża jako rewers tej utopii pijackiej, ale z tego samego kruszcu zrobiona. Bezczelna, taka jaka być powinna. I potem mnie dotknęło, czemu się w nim zakochałam.

Ale już dosyć impresji, przechodzimy do akcji.

Zawsze się znajdzie ktoś słabszy, nawet gdy my sami jesteśmy krusi jak szklanki z chińskiego marketu. Wtedy można tym frajerom fundować niepozostawiające śladów ciosy.

Do biura architektonicznego przychodzi informatyk, którego głównym zadaniem nie jest naprawa serwera czy wymiana kabli do skanera, tylko zbieranie ciosów od projektantów, którzy niemiłosiernie drwią z jego nieporadności. Facet faktycznie się pląta, gubi wątki, brzuch mu z nad paska wystaje; pyta o rozwiązania, których się od niego oczekuje i rzuca tak koślawe żarty, że po godzinie "serwisowania" może tylko położyć uszy po sobie i wyjść z poczuciem kolejnej towarzyskiej przegranej.

Elliot Erwitt, Une vie de chiens
 Pewnego dnia, kiedy znów przybył z wątpliwą odsieczą do zablokowanych skrzynek mailowych, to trafił na młodego stażystę, który do tej pory nie uznał układu "pogardy wobec informatyka".
Był więc zwyczajowo miły. Nie podstawiał mu nogi, nie wyszydzał, politykę człowiekowi-człowiekowi-człowiekiem uprawiał, nie przypuszczając, że zaraz ściągnie na siebie baty godne rzymskich pretorów. Nawet informatyk, przyzwyczajony do huśtawki emocjonalnej architektów, podejrzliwie do tej jego ludzkiej przyzwoitości podchodził. Więc im normalniej stażysta ciągnął swoją grę dobrego samarytanina, tym smutniej przedstawiała się jego pozycja w firmie. Popisy dobroci źle były widziane wśród zblazowanej architektonicznej gawiedzi, która choć ambicje na bycie sympatyczną i dobrotliwą miała, to jak tylko na horyzoncie pojawiali się frajerzy pokroju informatyka, to szybko swoje aspiracje weryfikowała. Stażysta stał się żywą ikoną podaj-przynieś-pozamiataj. Choć był przekonany, że jak czytał książki, artykuły o lamerach - prekariuszach z początku XXI w., to jego to zło nie dotknie, że jakimś impregnatem niczym blat kuchenny jest pokryty. Raz ktoś go widział, jak z tym informatykiem na fajce stoi, strzał w kolano. Człowiek przez osmozę kołkiem się staje i choćby nie wiem jak się wytężał, to nie przeskoczy - taki to egzystencjalny ciężar. Raz wbity kołek ciężko ze ściany wychodzi.  Stażyście umowy nie zaproponowali nawet o dzieło, kręcił się jeszcze trochę po innych biurach, aż wylądował na uczelni. Nie traktujmy tego jako porażki, raczej jako siłę bezwładności, która rzuca cię tam, gdzie akurat jest ubytek do wypełnienia. Natura horret vacuum czy jakoś tak. Informatyk natomiast dzielnie znosi koleje losu, wieczorami układając się w kwiat lotosu.

Morału z tej historii żadnego - nie ułatwiaj życia swoim kolegom.

Komentarze