laweta w narodowym muzeum

Wybierając się do muzeum można oczekiwać wielorakich przeżyć: całowania się z chłopakiem naprzeciwko rzeźby Katarzyny Kobro, upokorzenia, że znowu nie wpadliśmy na TEN trop interpretacyjny, patrząc na krzesło zanurzone w galaretce; estetycznego uniesienia, gdy zamykając oczy stajesz się argonem krążącym po designerskim neonie. Tak, tak sympatycznie i ekstrawagancko wyglądałby w pokoju gościnnym albo na podwórku, mógłby rozświetlić naszą świetność jeszcze bardziej. Ostatecznie można się nawet wzruszyć, ale z tym raczej bym nie przesadzała, w końcu nie jesteśmy na niedzielnej mszy. Niemniej wchodząc na wystawę, nie spodziewasz się brutalnej diagnozy, że ty, twoja rodzina, twoi przyjaciele i wszyscy ci, których tak szczerze nie znosisz, ale jeszcze żyją, wy wszyscy tańczycie nad swoimi grobami jako marne kukły. A życie, które prowadzisz tonie wśród dziesiątków innych beznadziejnych, bezkolorowych żyć, które nikogo nie interesują.
Gdy już zaczynasz w to wierzyć, kiedy słowa Debory Vogel skierowane do Schulza wchodzą ci w tkanki, są już pod pachą w układzie limfatycznym, kiedy zjadasz tę narrację razem z pesto na obiad w maleńkiej kuchni, wtedy przychodzi ZNAK. Słabo ci idzie jego odczytywanie, bo zakodowany jest w starocerkiewnoezoterycznym kodzie, ale już wiesz, że swojemu przeznaczeniu nie jesteś tak zupełnie obojętny/obojętna. To ten moment, kiedy Magik wydziera się śpiewnie: "Ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem", ale nie możesz tego usłyszeć, bo z powodu reklam wyciszyłaś youtube'a.

Dostajesz decyzję, że potrzebują cię w Olsztynie, jako że nie działasz w przemyśle przetwórstwa rybnego ani nie uprawiasz yachtingu ze swoimi bogatymi znajomymi, to wyjątkowo chodzi o uczestnictwo w warsztatach. Warto - myślisz sobie, prowadzący jest bardzo sensowny, robisz nawet wywiad wśród znajomych - czuły intelektualista; perspektywa współpracy również obiecująca.
Nie ma nad czym się zastanawiać. W pracy odbiorę godziny, psami zajmie się komisarz Gordon, a rosyjski odrobię w weekend, czyli jako człowiek już trochę odpowiedzialny spuszczam się ze smyczy i biegnę w stronę Warmii i Mazur. Nim jednak zacznę maraton, sprawdzam wszystkie możliwe połączenia pkp/pks/blabla. Hm. Narracja postmodernistyczna sugerowała mi relatywizowanie takich twardych pojęć jak "prowincja", "zadupie" czy też "tamgdziepsydupamiszczekaja", natomiast portal e-podróżnik każe zrewidować mi je na nowo. Bolesny brak połączeń powrotnych - po godz. 19:18 mogę właściwie zameldować się w hotelu OMEGA i odpalić szampana razem z pracownikami delegowanymi z urzędów powiatowych czy firm handlujących klejami do tapet. Tak - Olsztyn po zmierzchu hermetycznie się zamyka, a odwiedzającym każe próżniowo dotrwać do rana, kiedy to o 5 z minutami rusza pociąg do stolicy.

Dobrze, gładzisz się czule po brzuszku i dochodzisz do wniosku, że zostało ci tylko auto. W tym momencie pojawia się chór: A orkan "Grzegorz" nad głową.
Komisarz Gordon, rodzicielka i inne tzw. rozsądne osoby radzą, żeby się nie forsować długa jazdą, dojechać na spokojnie pkp i ruszyć z samego rana. O, tak to brzmi racjonalnie. ZBYT. Wycieczka przecież potrwa chwilę, a ostatecznie nie będę musiała wziąć drugiego dnia wolnego, więc wilk syty i owca nie pociachana nożem rzeźniczym. Jadę. Pożyczam auto od byłego chłopaka, który wozi tymże pojazdem dziecko. Mam więc przypuszczenie graniczące z pewnością, że ta mała seledynowa rakieta w kształcie selera zawiezie mnie bezpiecznie na miejsce.
Podróż do Olsztyna mija bez większych przeszkód, pomijając oczywiście gradobicie, mój astygmatyzm i brak oświetlenia na drodze. Cukier w normie. Docieramy na zajęcia. Jest miło. Prowadzący ma ładne oprawki. Próbuje poruszyć temat innej godziny - grupa silnie oporuje, pieprzeni miejscowi. Prowadzący leje na moje serce miód, mówiąc, że mogę następnym razem spać w teatralnym hotelu. O, tu zdradzam, że całość warsztatów odbywa się w teatrze, ale dla tej historii nie ma to żadnego znaczenia, to tylko paproch w oku Guliwera. Odpowiadam, żartując, bo przecież nie okazując wdzięczność, że jak nie umrę dzisiaj w drodze powrotnej - A orkan "Grzegorz" nad głową - to chętnie.

 
Laweta grozy

Wsiadam do auta, po drodze kupuje na stacji zupełnie zbędną kanapkę za 7,99 zł (co będzie potem kluczowe), zakładam gdzie w międzyczasie czapkę i ruszam na ojczyzny łono.

Gdyby łaskawie Leśmian opisywał tę trasę, to opowiadałby o niej w ten sposób: "Aż zabrnął w takich jagód rozdzwonione dzbany/ W taką zamrocz paproci, w takich cisz kurhany"*. Czyli jednym słowem chujnia. Ciemno i głucho, a ty po wertepach i po pasach do skrętu w lewo jedziesz, jadąc prosto. A orkan "Grzegorz" nad głową. Trochę powieka ci opada i zajeżdżasz komuś delikatnie drogę, więc profilaktycznie bijesz się z impetem po twarzy, coby krążenie wzmocnić i wypadku nie spowodować. Jesteś dwie godziny od domu. Jazda ciemnym lasem, to najlepsza pożywka dla zboczonych fantazji i wspomnień programu 997. I tu zaczyna się właściwie opowieść.

O hio, hio, hio - zaśmiewasz się jak Goofy - ciekawe czy ktoś mnie śledzi. Za tobą jadą dwa auta. W celu weryfikacji zjeżdżasz na stację, dla niepoznaki sprawdzasz mapę. Obok ciebie staje auto z lawetą, niby nic szczególnego, ale rusza razem z tobą po minucie postoju. Chór wyśpiewuje teraz: intuicja, intuicja, alleluja, intuicja na wysokościach. Nie ma co panikować jeszcze 100 km do domu, czmych-czmych i będę pod kołdrą. Laweta mnie wyprzedza, po czym znów ją widzę ukrytą w zatoczce przystanku. Jedzie ponownie za mną. Jedziemy tak razem 15 km przez bezdroża w zasadzie. Mija nas co najwyżej jeden samochód na dwie minuty. Mruga do mnie ta laweta, jakbym była Fallon z "Dynastii" i spotkała UFO. Śmierdzi mi to na kilometr i to nie benzyną. Zatrzymuję się na kolejnej stacji - facet za mną. Wchodzi do sklepu i kupuje hot-doga - jestem już w kontakcie z komisarzem Gordonem, który każe mi obfotografować auto laweciarza - litewskie blachy i zadzwonić na policję.
Najpierw jednak wchodzę do sklepu, żeby skonfrontować się z domniemanym prześladowcą - skarpety do sandałów, spodnie dresowe podciągnięte do klatki piersiowej, druciane okulary - tak wygląda model z placu Zbawiciela albo gwałciciel. Dziękuję - postoję przy ladzie z parówkami. Laweciarz taksuje mnie wzrokiem od góry do dołu i wychodzi i przez 15 minut stoi i czeka. O nie, nie zatańczymy wspólnie samby na szosie. Sprawa jest dla mnie bardziej niż jasna. Dzwonię po policję. Nim jednak rozwinę ten wątek odpowiem na całkiem zasadne pytanie tych bystrych, którzy chcieliby zadać pytanie: "Dlaczego nie spierdoliłaś, jak kupował tę bułkę z parówką?".

Moi mili, wstyd się przyznać, ale byłam już na rezerwie i okazało się, że nie mam już pieniędzy. Tak, karty też nie. Jedyne więc czego chciałam, to zostać eskortowaną w bezpieczne miejsce i wypłacić nad ranem pieniądze z banku.  Gordon mówi, żebym spasowała, że jego kuzynka mieszka obok - śpij tam, już koniec tej turystycznej hecy.  Imperatyw położenia się w swoim łóżku był jednak silniejszy, który jak pokażą przyszłe zdarzenia, nie jest najlepszym doradcą. Kiedy przyjechała policja, okazało się, że ważniejsze od numeru rejestracyjnego laweciarza są moje dane, a w ogóle to corobiszwplocku. Można w to wątpić, ale o 1 w noc na przedmieściach Płocka nie chce ci się walczyć z umysłową biedą funkcjonariuszy policji, tylko a. zgubić laweciarza b. jechać autostradą nawet i sześć godzin, byle bezpiecznie c. pójść spać.
Dlatego też, walisz głową w kierownicę, kiedy policyjna suka zatrzymuje się na środku skrzyżowania, przy wylotówce na Kutno, a policjant podchodzi do Twojego auta i zaczyna flirt rodem z "Na wspólnej" :  "studiujesz? pracujesz? hej hej hej nie zasypiaj". Serio teraz, gdy wciąż nie wiem, czy laweciarz nas nie śledził. Mój krzyk nie wydobywa się jednak z mojej piersi. Z moje piersi wydobywa się pot, bo grzeję w aucie jak szalona, a na dworze -2 °C.  
Komisarz Gordon słusznie sugeruje użycie aplikacji pozwalającej na płacenie telefonem, jednak moje zziębnięte palce trzykrotnie źle wciskają hasło i blokuję dostęp do swojego konta. Komisarz Gordon postawiony pod ścianą, postanawia przyjechać do Kutna pierwszym porannym pociągiem i przywieźć pieniądze, tylko żebym do tego Kutna dojechała. Dobrze, mamy plan.
Zjeżdżam znów na stację, po zmorzonych poszukiwaniach znajduję 6,42 zł i za tę zawrotną sumę tankuję, chociaż wcześniej upewniam się na stacji, czy nie mogę wziąć paliwa na fakturę przelewową albo na kredyt. Zapamiętam dobrze to uczucie wstydu - kiedy będę potrzebowała pokory - to w mig będę do niej miała instant dostęp. Niespodziewanie kontrolka się budzi i znów jestem poza obszarem rezerwy, chociaż wiem, że może to być chwilowe zachłyśnięcie się silnika dosłownie litrem paliwa, to ruszam w drogę. Dostałam kosmicznego przyspieszenia, zmarznięta pozbawiona nadziei na normalny sen, mknę 100 km/h po pustej drodze. Duch laweciarz może i gdzieś krąży, ale teraz raczej po wsiach podpłockich szukając kolejnej zmotoryzowanej. Docieram do Kutna, wskaźnik pokazuje, że mogę jeszcze jechać. Czy to wystarczy? Intuicja, intuicja, alleluja, intuicja na wysokościach 
Na autostradzie się mniej spala, kombinuję jak koń pod górę. Głupio myślisz. Intuicja, intuicja, alleluja, intuicja na wysokościach Jadę dalej, byle Gordon mógł spać dalej. Pędzę, mknę, gnam, Jezusie, tak docieram do mojego miasta, do mojego alma srater, chociaż nie, to dopiero pierwszy zjazd z autostrady. Nagle z 95 km/h auto zwalnia do 72, 63, 48, 30, 15, 8 km/h i ląduje na poboczu.

Uprzejmie informuję, że jest druga w nocy, a ja stoję gdzieś pomiędzy Strykowem a Łodzią i zastanawiam się, jak ja mogłam do tej pory funkcjonować, będąc tak głupią. Niestety nie mogę zapłakać, bo tak piździ i łzy by się zamieniły w kryształki Swarovskiego, które zawsze uważałam za szczyt kiczu, więc nie. Znajdź sobie inną formę utyskiwania. Dzwonię zatem znów do komisarza Gordona, który położył się spać, żeby mógł wstać na te cholerny pociąg. Informacja więc o tym, że zaparkowałam na poboczu na autostradzie, a nie na stacji orlen w Kutnie jak prosił, doprowadza go do białej gorączki. Wciąż jednak nie używa słów uznawanych za obraźliwe. Dzwonię w międzyczasie po "holowaniach24h" i korporacjach taksówkarskich, czy ktoś nie mógłby mi dowieźć paliwa. Dowiózłby - chętnie, ale za 1/4 mojej pensji. Dziękuję, kłaniam się w pas. Przypominam sobie o takim idiotycznej definicji przyjaźni, że prawdziwy przyjaciel odbierze w środku nocy telefon, że jesteś w więzieniu w Meksyku i z miejsca ruszy na odsiecz.  Myślę, że największą przeszkodą nie jest sama chęć pomocy, ale podniesienie słuchawki. I tu się wykładam. Komisarz wspaniałomyślnie postanawia wziąć taksówkę, zapłacić miliony monet, które mu przecież zwrócę i przywieźć mi paliwo. Okej. Zakładam na siebie znaleziony w bagażniku koc i idę spać. Pinezka wysłana - musi trafić.  Licho mnie chyba nie porwie. Budzę się po godzinie, w okno puka Gordon - wybawiciel.  Wyskakuje jak poparzona, biorę kanister i już chcę wlewać benzynę, ale upewniam się - intuicja, intuicja, alleluja, intuicja na wysokościach - czy na pewno kupił bezołowiową. 

- No kupiłem ON.
- Nie, nie, kupiłeś benzynę, prawda? 
- No ON.
- Chwila, kupiłeś DIESLA?
- ON. No dzwoniłem, bo nie byłem pewien, ale nie odebrałaś.
- ON to diesel. 

Nie mogę być zła, bo tu JEST ze mną na wypizdowie o trzeciej w nocy. 

- Jesteś pewien, że kupiłeś ON (pokazuję mu ikonografiki na telefonie)
- Tak, kupiłem olej napędowy. ON - jezu jaki ja głupi.


No dobrze, to jeszcze upewniliśmy się tylko w internetach, że wlanie DIESLA do silnika chodzącego na benzynę może uszkodzić w najlepszym razie katalizator i westchnęliśmy. Nalaliśmy kropelkę oleju do baku, żeby zobaczyć, czy ruszy. Nie ruszył. Dramat narasta. 

Kto rozpisał ten scenariusz. Chciałabym skomentować na filmwebie, ze ten film jest shitowy, ze nic się nie klei, ze scenarzysta brał kwasa, a aktorka jest drewniana, na dodatek ma krzywy ryj. Tylko muzyka się jakoś broni, ale całość do bani, nie idźcie na to, bo tylko strata kasy, lepiej już na cda obejrzeć, to po 15 minutach się wyłączy.

Gordon znów wykazuje się heroizmem i postanawia iść pieszo na stację po benzynę. Moje poczucie winy rośnie, ale postanawiam poczekać i popilnować auta, w końcu służba drogowa mogłaby się tą porzuconą maszyną zainteresować. Znów próbuje zasnąć, śnią mi się zwierzęta - lwy liżą mnie po mordzie. Czuje się bezpiecznie, jestem na sawannie. Tylko jedna rzecz się nie zgadza - jest tam piekielnie mroźno. W tym czasie Gordon przeżywa przygodę życia, krąży po ślimakach na autostradzie, przeskakuje przez siatki, wspina się po schodach ewakuacyjnych i w ogóle próbuje pokonać tę całą koszmarną infrastrukturę autostradową. Drałuje 7 km, żebyśmy bezpiecznie wrócili do domu. Po drodze postanawia się załatwić - nawet bohaterzy czasem sikają. Atawizm podpowiada mu, żeby nie wyjmować siusiaka w ciemności - złowrogie siły mogłyby wówczas członka pożreć/odrąbać albo w najlepszym wypadku possać i zaaplikować truciznę. Szuka więc bardziej oświetlonego miejsca i dokładnie w tym czasie pojawia się człowiek z latarką. Nie wiadomo skąd i dokąd idzie. Mija sikającego komisarza bez słowa. Tak, potrzebujemy ludzi, żeby normalnie funkcjonować, ale ci ludzie też czasami mogliby nie istnieć, zwłaszcza nocą na autostradzie.

Horror zbliża się ku końcowi. Komisarz dociera z bakiem benzyny i dziwi się tylko, że nie boję tak tu spać. Auto dostaje skrzydeł i mknie ku rozgwieżdżonemu niebu. Mocząc nogi w misce z ciepłą wodą, myślisz sobie, że ostatecznie to był niezły film, choć kosztował bilet kosztował pięć stów - jakiś festiwal w Locarno czy co. Takie sobie plenery, tania scenografia. Aktorzy z łapanki ale klimat jak w lynchowskim "Island Empire". Choć z happy endem ku rozczarowaniu widza. 


* fragment wiersza Bolesława Leśmiana "Topielec"

Komentarze