Zimno pomimo dwóch swetrów
Antypody i antygóry na marysim łonie. Patrzy w oczy Ryszarda. Nic. Marysia patrzy zatem intensywniej, nawet nieco głębiej. Mimo to Ryszardowi nawet nie przyjdzie na myśl odwzajemnić spojrzenia - może dlatego, że siedzi do Marysi plecami, plecami wełną obklejone. Rysiowy wzrok ląduje na beżowej ścianie w okolicach plakatu "Blade Runnera", wzrok błądzi pijany po napisie: "Man has made his match, now it's his problem". Ryszard czyta tekst wielokrotnie jak werset biblijny na katechezie, którego sens zasłania jakiś demon. Rysio szuka w popłochu wzroku Marysi, chcąc zapytać "To o mnie? To do mnie ten znak boży skierowany?" Marysia puka się w czoło i uprzejmie prosi Ryszarda, żeby się jebnął w głowę, bo w popkulturze na nędzę i alkoholowy amok remedium nie znajdzie. I patrzy w te rysiowe oczy już zasłonięte częściowo przez nadmuchane z pewnością nie przez botoks policzki. Wolałaby patrzeć w oczy tygrysa ukrytego w kniei. Wtedy strach jest właściwą emocją, a czas na ucieczkę gwałtownie się kurczy. Wiadomo co robić, nie tracisz czasu na dywagacje. Ale Marysia siedzi w pokoju i nie wie czy woli już wymiotować czy płakać. W zasadzie obie czynności z powodów fizjologicznych są na te chwilę niemożliwe, dlatego też najpierw siedzi przez parę minut na krześle, po czym przypomina sobie pozycję Śavasany i kładzie się na betonie, uprzednio kłądząc sobie sweter pod uda. Ryszard gwizdał nosem, śpiąc, a ona leżała tak nieruchomo do rana. Poczucie winy pojawiało się od czasu do czasu w śnie w postaci lukrowanych pączków z nadzieniem toffi, które jadła pod stołem na stołówce pracowniczej.
Gdy już nie chodzi o winę, to w grę wchodzi upokorzenie. Puszczam Lolę na podwórko. Przyznaję - suka szaleje jak potwór z Loch Ness, pożera trawę, łamie gałęzie i broi. W czasie jednego z okrążeń wpada w grupkę dzieci. Lola wraca rozanielona. Idziemy jeszcze zrobić kupę za blok i wracamy na chatę. Zaczepia mnie matka tych dzieci z maluchem pod ręką i mówi, że pies przewrócił dziewczynkę i podarła jej się spódnica. No tak, trochę przegięcie, chociaż właściwie nie widze tego podarcia. Mówię jej, że ma rację i że będę ją prowadzać na smyczy. Ona ciśnie dalej, że to chyba jest nieodpowiedzialne, czy pies nie powinien nosić kagańca? Czy pani jest rozsądna? Czy Pani ma rozum czy kiełbie? Ze spokojem mówię, że przypilnuje i psa i że mogę odkupić nową spódnicę. Widzę, że pani nie wystarcza rekompensata, ona chciałaby się trochę nacieszyć moim poczuciem winy, wstydem, tak troszeczkę mnie upokorzyć. I ona nie wie, że mnie jebie jej gmeranie po moich bebechach, bo moje centrum dowodzenia jest gdzieś zupełnie indziej, gdzie ona nie miałaby dostępu nawet jakby była moją siostrą, a co dopiero sąsiadką piątej wody. Im bardziej przyznawałam jej, że popełniłam błąd, to tym bardziej wprawiałam ją w zakłopotanie. Postanowiłam odejść, żeby nie obróciło się to w moją pychę, a jej wściekłość. Zagwizdałam na psy (jest jeszcze Bozia, która jako malutki psiak ginie przy prosiaku-warchlaku jakim jest Lola) i wzięłam obie za obroże. Gdyby nie skończyło się to ironicznie, to nie skończyło by się w ogóle. Pod klatką z litrowym sokiem multwitamina (syrop glukozowo-fruktozowy na odporność) pod pachą zorientowałam się, że nie mam kluczy. Psy jak Quasimodo trzymam za obroże i chodzę wokół śmietnika, trzepaka i drzewa, czy aby klucze nigdzie w szczelinie nie ugrzęzły. To trwa niepokojąco długo aż do momentu, kiedy kapituluję na ławce. W tle ta rodzinka przegryza chipsy, taksując mnie spojrzeniem. Dostali to, co chcieli.
Maria obudziła się przed 11. Przeprosiła, że nie ma jej w pracy, ale i tak by jej nie było, nawet gdyby przywieźli i wstawili w fotel. Dzień na żadąnie. Marysia stoi w pokoju, w lustrze stoi osoba, która znów przeżywa rzeczy, ludzi sprzed kilku lat. Wszystko miało być już przepracowane, odhaczone, oswojone. Pali tak samo, łzy spływają już nawet w stronę uszu. Gdzie jest jednak różnica. Wyciska w lustrze świeży zaskórnik i wie, że to nie są te same uczucia, że to jest opiekanie jednak już z termoobiegiem. Na przewiane uszy jest duracef czy inna trucizna.
Gdy już nie chodzi o winę, to w grę wchodzi upokorzenie. Puszczam Lolę na podwórko. Przyznaję - suka szaleje jak potwór z Loch Ness, pożera trawę, łamie gałęzie i broi. W czasie jednego z okrążeń wpada w grupkę dzieci. Lola wraca rozanielona. Idziemy jeszcze zrobić kupę za blok i wracamy na chatę. Zaczepia mnie matka tych dzieci z maluchem pod ręką i mówi, że pies przewrócił dziewczynkę i podarła jej się spódnica. No tak, trochę przegięcie, chociaż właściwie nie widze tego podarcia. Mówię jej, że ma rację i że będę ją prowadzać na smyczy. Ona ciśnie dalej, że to chyba jest nieodpowiedzialne, czy pies nie powinien nosić kagańca? Czy pani jest rozsądna? Czy Pani ma rozum czy kiełbie? Ze spokojem mówię, że przypilnuje i psa i że mogę odkupić nową spódnicę. Widzę, że pani nie wystarcza rekompensata, ona chciałaby się trochę nacieszyć moim poczuciem winy, wstydem, tak troszeczkę mnie upokorzyć. I ona nie wie, że mnie jebie jej gmeranie po moich bebechach, bo moje centrum dowodzenia jest gdzieś zupełnie indziej, gdzie ona nie miałaby dostępu nawet jakby była moją siostrą, a co dopiero sąsiadką piątej wody. Im bardziej przyznawałam jej, że popełniłam błąd, to tym bardziej wprawiałam ją w zakłopotanie. Postanowiłam odejść, żeby nie obróciło się to w moją pychę, a jej wściekłość. Zagwizdałam na psy (jest jeszcze Bozia, która jako malutki psiak ginie przy prosiaku-warchlaku jakim jest Lola) i wzięłam obie za obroże. Gdyby nie skończyło się to ironicznie, to nie skończyło by się w ogóle. Pod klatką z litrowym sokiem multwitamina (syrop glukozowo-fruktozowy na odporność) pod pachą zorientowałam się, że nie mam kluczy. Psy jak Quasimodo trzymam za obroże i chodzę wokół śmietnika, trzepaka i drzewa, czy aby klucze nigdzie w szczelinie nie ugrzęzły. To trwa niepokojąco długo aż do momentu, kiedy kapituluję na ławce. W tle ta rodzinka przegryza chipsy, taksując mnie spojrzeniem. Dostali to, co chcieli.
Maria obudziła się przed 11. Przeprosiła, że nie ma jej w pracy, ale i tak by jej nie było, nawet gdyby przywieźli i wstawili w fotel. Dzień na żadąnie. Marysia stoi w pokoju, w lustrze stoi osoba, która znów przeżywa rzeczy, ludzi sprzed kilku lat. Wszystko miało być już przepracowane, odhaczone, oswojone. Pali tak samo, łzy spływają już nawet w stronę uszu. Gdzie jest jednak różnica. Wyciska w lustrze świeży zaskórnik i wie, że to nie są te same uczucia, że to jest opiekanie jednak już z termoobiegiem. Na przewiane uszy jest duracef czy inna trucizna.
Komentarze
Prześlij komentarz