raz, dwa, trzy... para puść!
Gdy spada łańcuch z roweru, to uruchamiają się zdarzenia, które zsumowane dają wynik ujemny dla wszystkich zjebów pławiących się w cudzej kruchości.
No, ale od początku.
Siedzimy z Michałem w kawiarni i obżeramy się drogimi ciastkami, są tak pyszne, że jesteśmy bliscy rzucenia roboty w przemyśle rozrywkowym na rzecz pożytecznego i stabilnego cukiernictwa. Wypchani razową mąką i chałwą toczymy się Sienkiewicza. Michał, ja i rower, bo kolega pragnął być na dworzec odprowadzony. Serdeczność jest między nami przeogromna, dlatego zdziwiłam się, że jak już się pożegnaliśmy, to rower zaprotestował i łańcuch poluzował. Deszcz pada, to nie będę się bawić w mechanika na chodniku. Wsiądę do tramwaju, co mnie do domu dowiezie bezpiecznie. Już na przystanku podchodzi do mnie pan i gada jakby niespełna rozumu albo napastliwy był. Odgradzam się rowerem, co by mnie nie męczył gadką swoją pokraczną.
Wsiadam, przyklejam się do siedzenia i słyszę jak bysior kurwi z tyłu na tego właśnie co mnie męczył jak świr. Mija chwila i już policzkuje staruszka. Mrugnięcie okiem i z kopa w brzuch, przewrócenie strony Rzeczpospolitej i dziadek dostaję bombę w nos. Próbujemy, my pasażerowie jakoś ogarnąć fiuta-furiata, ale w końcu spierdalamy z dziadziem (i rowerem). Krzyczę do motorniczego, że jest draka, żeby zatrzymał tramwaj i wzywał posiłki. To się dzieje, tylko że nie wiedzieć czemu motorniczy wypuszcza złoczyńcę, że niby agresywny, a siedział jak myszka i czekał na odjazd tramwaju. Bysior odszedł z uśmiechem w nieznane, a raczej w całkiem rozpoznawalne rejony Starego Polesia.
- Pies cię srał - ujadam to na motorniczego, to na bysiora. Kręcenie głowami. Uśmieszki. Cisza.
Dziaduchna ma upierdolony płaszczyk, już nie wygląda jak z żurnala. Stoimy, rozglądamy się. Tu ktoś sprzedaje anturium, tam zbir czeka na światłach, tu krew cieknie na lakierki. Stary mówi, że ma to w dupie, że idzie do domu. Motorniczy odjeżdża tramwajem, ja rowerem i sprawy właściwie nie ma. Może tylko żona/partner/mama wkurwi się, że starszy pan znów umorusany, jakby wrócił z rzeźni.
Dzwoni policjant po godzinie i pyta się, gdzie jestem.
- W dupie - myślę, nie mówię
- Nagranie jest z monitoringu, zadzwonimy do pani.
Nie dzwonią, więc dzwonię sama.
- Proszę pani, pani zeznania nic nie wskórają. Nawet jeśli mnie i pani zamarzyłaby się sprawiedliwość, to jest to przestępstwo ścigane na wniosek, nic nie wskóramy, póki stary nie złoży zeznań.
- To co robić następnym razem? Może powinnam dać się popchnąć?
- To działa w drugą stronę - liczba napastników, a nie ofiar. Grunt, że pani zareagowała, tak należy robić...
- Eee... Chyba lepiej byłoby go podciąć, nim strzelił dziaduniowi w twarz
- Wie pani, ja wiem, co trzeba byłoby zrobić, ale nie mogę pani takich rzeczy przez telefon.
- Czyli na nic tu moje świadkowanie.
- Nie. Miłego dnia.
Szoruję pięty, bo boję się śmierci. Muszę mieć sprawne stopy, żeby sprawnie przeskakiwać, gdy będę jednym ciosem powalać na podłogę agresywnych chujków z przedmieść utopionych w sennej malignie mefedronu.
Lękam się też, że jak śmierć już wparuje, to będę miała akurat sandały ze zrogowaciałym naskórkiem na wierzchu i że ktoś pomyśli, że gniłam już za życia.
No, ale od początku.
Siedzimy z Michałem w kawiarni i obżeramy się drogimi ciastkami, są tak pyszne, że jesteśmy bliscy rzucenia roboty w przemyśle rozrywkowym na rzecz pożytecznego i stabilnego cukiernictwa. Wypchani razową mąką i chałwą toczymy się Sienkiewicza. Michał, ja i rower, bo kolega pragnął być na dworzec odprowadzony. Serdeczność jest między nami przeogromna, dlatego zdziwiłam się, że jak już się pożegnaliśmy, to rower zaprotestował i łańcuch poluzował. Deszcz pada, to nie będę się bawić w mechanika na chodniku. Wsiądę do tramwaju, co mnie do domu dowiezie bezpiecznie. Już na przystanku podchodzi do mnie pan i gada jakby niespełna rozumu albo napastliwy był. Odgradzam się rowerem, co by mnie nie męczył gadką swoją pokraczną.
Wsiadam, przyklejam się do siedzenia i słyszę jak bysior kurwi z tyłu na tego właśnie co mnie męczył jak świr. Mija chwila i już policzkuje staruszka. Mrugnięcie okiem i z kopa w brzuch, przewrócenie strony Rzeczpospolitej i dziadek dostaję bombę w nos. Próbujemy, my pasażerowie jakoś ogarnąć fiuta-furiata, ale w końcu spierdalamy z dziadziem (i rowerem). Krzyczę do motorniczego, że jest draka, żeby zatrzymał tramwaj i wzywał posiłki. To się dzieje, tylko że nie wiedzieć czemu motorniczy wypuszcza złoczyńcę, że niby agresywny, a siedział jak myszka i czekał na odjazd tramwaju. Bysior odszedł z uśmiechem w nieznane, a raczej w całkiem rozpoznawalne rejony Starego Polesia.
- Pies cię srał - ujadam to na motorniczego, to na bysiora. Kręcenie głowami. Uśmieszki. Cisza.
Dziaduchna ma upierdolony płaszczyk, już nie wygląda jak z żurnala. Stoimy, rozglądamy się. Tu ktoś sprzedaje anturium, tam zbir czeka na światłach, tu krew cieknie na lakierki. Stary mówi, że ma to w dupie, że idzie do domu. Motorniczy odjeżdża tramwajem, ja rowerem i sprawy właściwie nie ma. Może tylko żona/partner/mama wkurwi się, że starszy pan znów umorusany, jakby wrócił z rzeźni.
Dzwoni policjant po godzinie i pyta się, gdzie jestem.
- W dupie - myślę, nie mówię
- Nagranie jest z monitoringu, zadzwonimy do pani.
Nie dzwonią, więc dzwonię sama.
Between Rounds, Thomas Eakins |
- To co robić następnym razem? Może powinnam dać się popchnąć?
- To działa w drugą stronę - liczba napastników, a nie ofiar. Grunt, że pani zareagowała, tak należy robić...
- Eee... Chyba lepiej byłoby go podciąć, nim strzelił dziaduniowi w twarz
- Wie pani, ja wiem, co trzeba byłoby zrobić, ale nie mogę pani takich rzeczy przez telefon.
- Czyli na nic tu moje świadkowanie.
- Nie. Miłego dnia.
Szoruję pięty, bo boję się śmierci. Muszę mieć sprawne stopy, żeby sprawnie przeskakiwać, gdy będę jednym ciosem powalać na podłogę agresywnych chujków z przedmieść utopionych w sennej malignie mefedronu.
Lękam się też, że jak śmierć już wparuje, to będę miała akurat sandały ze zrogowaciałym naskórkiem na wierzchu i że ktoś pomyśli, że gniłam już za życia.
Komentarze
Prześlij komentarz