Klątwa Beksińskiego
Nic takiego, świąteczna niedziela jak każda, do południa ogląda się "Pitbulla" i "Ranczo", miażdżąc głowę czekoladowemu zającowi, a wieczorem wypuszcza się na miasto, które tylko czeka, żeby pokazać swoje kły. Na ulicach pustawo, a w brzuchu wybuchy wulkanu, które świadczą o niedawno odbytej wycieczce, ale do tej biegunki myśli jeszcze wrócimy, jeszcze zdążymy się nią zmęczyć. Jeszcze poczujemy ten dojmujący brak piękna w życiu.
Wsiada do jednowagonowego tramwaju z nadzieją, że nie będzie tam pachnieć śmiercią. Wyważona mieszanka wyziębionych kamienic z antyperspirantem w kulce daje znośne poczucie identyfikacji - tak, jestem stąd. Siada za napierdolonym księgarzem, który dwadzieścia lat (nosz kurwa mać) temu sprzedawał jej tomy "Jeżycjady" Musierowicz. Trochę smutno, ale trochę bezpiecznie zarazem, to swój, niemalże współbratymiec. Kątem oka widzi jak stary oblech szarpie swoją żonę. Zanim zareaguje, bo wiadomo, że najpierw jak ten debil za dużo myśli, uruchamia się dres wyklęty, który życzy śmierci wrogom tej jedynej RP. Krzyczy na dziada, że przy dziecku mu przeklina, a że w ogóle to jest "chuj i cwel" i "nie szanuje swojej żony". Co racja to racja, ale słuszny gniew zamienia się w chęć linczu. Znowu chce coś powiedzieć, ale gdy się odwraca, to właśnie otwierają się drzwi - na przystanku stoi chłopiec. Palcem wskazującym, co go najpierw obślinił zaprasza ją niczym zawodowy zwyrol na zewnątrz. Strach przeszedł przez plecy, doszedł do tyłka, a potem już siedział w pachwinach i ruszyć się nie pozwolił. Gdy przychodzi taka kumulacja zła z różnych stron, to tylko ściska się uda i jedzie trzy przystanki za daleko. Próbuje ratować się myślą o jakimś bezpiecznym terytorium, gdzie macki Belzebuba by jej nie tknęły.
I wspomina niedawno odbytą wędrówkę po kaukaskich łąkach i drogach, gdzie siedząc w marszrutce wypchanej wąsatymi kapralami w swetrach, czuła się jak z ulubionym wujaszkiem - bez lęku, pokładając się ze śmiechu na podłodze.
No to znowu jest głową tam, gdzie bakłażany jedzą z pastą orzechową i chleb wkładają każdą możliwą dziurką, Grupą docierają niemalże do miejsca, gdzie Noemu pan Bóg łódkę po potopie umieścił. Ararat przed oczami dumnie się prężył, a oni jak te świnie w zagrodzie w nieumiarkowaniu jedzenia i picia się pławili. Właściwie grzeszyli tak 10 dni całe, mimo że najwyższy klątwę zesłał na nich już dnia drugiego. Klątwa ta klątwą Beksińskiego się zwie (na część obstrukcji malarza sanockiego) i oznacza w swojej wersji ekstremalnej, niech wszyscy świeci i bogowie greccy wybaczą mi tę obelżywość, srakę niemożebną nawet po zażyciu węgla, nawet po zjedzeniu berlińskich hot-dogów. Toaleta wtedy przytułkiem się staje, a strach wywołuje nawet pieróg z ziemniakiem. Ten lęk jakoś trzeba oswoić, jak onkolog raka. I tak zamiast pieśni chwalebne tworzyć na cześć Gruzinów, co czułości im dali niczym krowa cielętom, to banda gastronomicznych knurów, a trzeba wiedzieć, że było ich czworo, tylko o kupie już w pewnym momencie rozmawiać mogła. Nawet gdy na zielonych wzgórzach, z których walecznie zbiegłby Mel Gibson w "Brave heart", w bezkresny step patrzyli, to nie o sensie czy bezformie, nie wzniosłościach, tylko właśnie o tym, czy wrzecionowaty czy bardziej mydlany kupa kształt dziś miała. Każdy inny temat byłby już zbędnym patosem. Szambo stało się ich naturalnym krajobrazem psychicznym i lingwistycznym.
Gdy fundamentem poczucia własnej wartości staje się ilość wizyt w wychodku, to znaczy, że wykształcone dzieci swoich rodziców odeszły w niepamięć, a z zadków wystaje już im ogon. Charczą, szczekają, tarzają się po podłodze. Licytacja trwa. Obstrukcyjna reakcja ciała nie powinna jednak dziwić, to naturalna ochrona przed samobójstwem. Nie ma co ukrywać, pojechali w Kaukaz, żeby umrzeć z przejedzenia i przepicia jak w "Wielkim żarciu" paść z ziemniakiem w buzi. Plan spalił na panewce, a ciało długo się jeszcze mściło za brak należnego szacunku dla wątroby i jelit. Pod koniec wyjazdu zamiast facjaty rodem z "Beverly Hills 90210" wyglądali jak najsmutniejsi onaniści z podkrążonymi oczami, bo noce wszystkie bezsenne były.
Z sentymentalnych dyrdymałów wyciąga ją kolejny kumpel antychrysta co łypie okiem na nią na skrzyżowaniu, po czym drogę zajeżdża na przejściu, bo przyjaźnić się chce, podwieźć koniecznie i rozmawiać, rozmawiać, bo przecież to nie dziwne, że nocą mężczyźni w wieku przedemerytalnym/około reprodukcyjnym zakładają z niegłupimi pannami kluby inteligencji katolickiej, żeby przy czaju jakoś dotrwać do świtu. Przecież nie powie "wypierdalaj" na pustej ulicy, tylko "bardzo proszę spierdalać", żeby elegancki dewiant w czarnym passacie nie poczuł się obrażony.
To miasto ma do ciebie pecha powie potem jej mama, zlizując resztki awokado z zębów.
Wsiada do jednowagonowego tramwaju z nadzieją, że nie będzie tam pachnieć śmiercią. Wyważona mieszanka wyziębionych kamienic z antyperspirantem w kulce daje znośne poczucie identyfikacji - tak, jestem stąd. Siada za napierdolonym księgarzem, który dwadzieścia lat (nosz kurwa mać) temu sprzedawał jej tomy "Jeżycjady" Musierowicz. Trochę smutno, ale trochę bezpiecznie zarazem, to swój, niemalże współbratymiec. Kątem oka widzi jak stary oblech szarpie swoją żonę. Zanim zareaguje, bo wiadomo, że najpierw jak ten debil za dużo myśli, uruchamia się dres wyklęty, który życzy śmierci wrogom tej jedynej RP. Krzyczy na dziada, że przy dziecku mu przeklina, a że w ogóle to jest "chuj i cwel" i "nie szanuje swojej żony". Co racja to racja, ale słuszny gniew zamienia się w chęć linczu. Znowu chce coś powiedzieć, ale gdy się odwraca, to właśnie otwierają się drzwi - na przystanku stoi chłopiec. Palcem wskazującym, co go najpierw obślinił zaprasza ją niczym zawodowy zwyrol na zewnątrz. Strach przeszedł przez plecy, doszedł do tyłka, a potem już siedział w pachwinach i ruszyć się nie pozwolił. Gdy przychodzi taka kumulacja zła z różnych stron, to tylko ściska się uda i jedzie trzy przystanki za daleko. Próbuje ratować się myślą o jakimś bezpiecznym terytorium, gdzie macki Belzebuba by jej nie tknęły.
Gównokajakarze fot. Mateusz Kamiński |
No to znowu jest głową tam, gdzie bakłażany jedzą z pastą orzechową i chleb wkładają każdą możliwą dziurką, Grupą docierają niemalże do miejsca, gdzie Noemu pan Bóg łódkę po potopie umieścił. Ararat przed oczami dumnie się prężył, a oni jak te świnie w zagrodzie w nieumiarkowaniu jedzenia i picia się pławili. Właściwie grzeszyli tak 10 dni całe, mimo że najwyższy klątwę zesłał na nich już dnia drugiego. Klątwa ta klątwą Beksińskiego się zwie (na część obstrukcji malarza sanockiego) i oznacza w swojej wersji ekstremalnej, niech wszyscy świeci i bogowie greccy wybaczą mi tę obelżywość, srakę niemożebną nawet po zażyciu węgla, nawet po zjedzeniu berlińskich hot-dogów. Toaleta wtedy przytułkiem się staje, a strach wywołuje nawet pieróg z ziemniakiem. Ten lęk jakoś trzeba oswoić, jak onkolog raka. I tak zamiast pieśni chwalebne tworzyć na cześć Gruzinów, co czułości im dali niczym krowa cielętom, to banda gastronomicznych knurów, a trzeba wiedzieć, że było ich czworo, tylko o kupie już w pewnym momencie rozmawiać mogła. Nawet gdy na zielonych wzgórzach, z których walecznie zbiegłby Mel Gibson w "Brave heart", w bezkresny step patrzyli, to nie o sensie czy bezformie, nie wzniosłościach, tylko właśnie o tym, czy wrzecionowaty czy bardziej mydlany kupa kształt dziś miała. Każdy inny temat byłby już zbędnym patosem. Szambo stało się ich naturalnym krajobrazem psychicznym i lingwistycznym.
Gdy fundamentem poczucia własnej wartości staje się ilość wizyt w wychodku, to znaczy, że wykształcone dzieci swoich rodziców odeszły w niepamięć, a z zadków wystaje już im ogon. Charczą, szczekają, tarzają się po podłodze. Licytacja trwa. Obstrukcyjna reakcja ciała nie powinna jednak dziwić, to naturalna ochrona przed samobójstwem. Nie ma co ukrywać, pojechali w Kaukaz, żeby umrzeć z przejedzenia i przepicia jak w "Wielkim żarciu" paść z ziemniakiem w buzi. Plan spalił na panewce, a ciało długo się jeszcze mściło za brak należnego szacunku dla wątroby i jelit. Pod koniec wyjazdu zamiast facjaty rodem z "Beverly Hills 90210" wyglądali jak najsmutniejsi onaniści z podkrążonymi oczami, bo noce wszystkie bezsenne były.
Z sentymentalnych dyrdymałów wyciąga ją kolejny kumpel antychrysta co łypie okiem na nią na skrzyżowaniu, po czym drogę zajeżdża na przejściu, bo przyjaźnić się chce, podwieźć koniecznie i rozmawiać, rozmawiać, bo przecież to nie dziwne, że nocą mężczyźni w wieku przedemerytalnym/około reprodukcyjnym zakładają z niegłupimi pannami kluby inteligencji katolickiej, żeby przy czaju jakoś dotrwać do świtu. Przecież nie powie "wypierdalaj" na pustej ulicy, tylko "bardzo proszę spierdalać", żeby elegancki dewiant w czarnym passacie nie poczuł się obrażony.
To miasto ma do ciebie pecha powie potem jej mama, zlizując resztki awokado z zębów.
Komentarze
Prześlij komentarz