Labour party club

Jeżeli na przestrzeni tygodnia twoim jedynym moralnym problemem jest wybór między piciem piwa i jedzeniem fasolki w Maltańskiej Partii Pracy a wlewaniem moczopędnych substancji w nacjonalistycznej młodzieżówce, przy tym trzeba podkreślić, że to są bardzo dobre lokalne stołówki, to znaczy, że jesteś siusiakiem na urlopie. Gdy twoi przyjaciele wywijają piruety na lodzie i toną w zaspach śniegu okryci kożuchami, ty spacerujesz wśród śródziemnomorskich marin, szukając, prawdy, bo powiedział ci Ukrainiec - inżynier statków, pierwszego dnia przed knajpą Reno, że każdy musi w sobie poszukać swojej drogi a jego jest taka, że następnego dnia kupuje samochód, bo marzył, a w portach wciąż przesiadywał, więc teraz chuj, kupuje i nikt mu tego nie zabierze. Rozmawialiśmy po angielsku, więc w języku obcym dla każdego, szansa "straconego w tłumaczeniu" była nieuchronna, ale z tego, co zrozumiałam, to wyrywał mnie ostro na rozwój personalny, a ja wybrałam picie sambuki z kolegami.

No i stoisz bezbronna wobec tego krajobrazu: skały, wiatry, rozpierdol miejski, piaskowe budynki, kolory jak u impresjonistów i z nikim się tym nie podzielisz. Nikogo nie będzie obchodziło paręset kilometrów dalej twoje wzruszenie na dźwięk samozwańczej orkiestry w środku średniowiecznej starówki. Łzy ci płyną strumieniami, bo piekarz popierdala na waltorni, a sprzedawca kebabu na trąbce. Młody lekarz śpiewa arie i już nie wiesz, który to wymiar, pora i kraj. Jak komuś wytłumaczyć codzienny dysonans poznawczy na ulicy: arabskie nazwy ulic, gdzie każdy dom nazwany jest na cześć innego katolickiego świętego, a samochody niczym z Hawany mkną między uchodźcami a emerytami. Gdzie jesteśmy, z jakiego pieca chleb jemy? Wódkę polewa nam urocza Japonka, która na ścianie w mikroskopijnym pubie, który kiedyś był pewnie pokojem gościnnym, powiesiła zdjęcia swoich przodków za czasów wojny chińsko-japońskiej. Mówi, że zrobi nam taki miks, że wykręci nam sutki. Skład towarzystwa jest taki, że mało kogo to interesuje. Nikt z nikim tu nie sypia, za to śpimy nieustannie w autobusach, na plażach, przybijamy gwoździa w czasie obiadów. Brak ogrzewania w mieszkaniu wypędza nas na jeszcze zimniejsze kamieniste plaże. Siedzimy na ławce w mieście, którego nazwa wykręca też nasze gardła - Marsaxlokk i cieszymy się jak naiwniacy, że łódki delikatnie kołyszą się po wodzie,  a zrogowaciały starzec obok cumuje swój katamaran z napisem "miss America".

Agawy są wszędzie
I twoją matkę też, reż. Alfonso Cuaron
Gdzie zmieścić ten spokój w sobie? Nigdy go nie było, a jak już przyszedł to w takiej ilości, że wychodzić musi sutkami wraz z mlekiem po ciąży urojonej.

Zaciągamy się na statek na wyspę, która cywilizacją się kokieteryjnie brzydzi. Prom wypluwa nas w jakiejś wiosce, gdzie kelnerka wygania nas z knajpy. Idziemy do kolejnego miasteczka, które znajduje się na szczycie góry. Nasza golgota prowadzi przez pola opuncji, akurat wtedy żar się leje z nieba. Pierwszy i ostatni raz. Rozglądamy się wokół i zastanawiamy się, czy taki św. Paweł z Tarsu/Tarasu widział to samo bezkresne wyschnięte pustkowie z piaskowymi klocami na horyzoncie i czy to dodawało mu wiary, czy raczej umacniał się, pijąc i jedząc z poganami na dziedzińcu? No my zdecydowanie idziemy w napitek na tym polu kaktusów. Z góry patrzymy na te pola ledwo uprawne i z marszu w myślach pokrywamy je pierzyną zasikanego śniegu
.

Komentarze