blask zżycia

Mamo, czy oni poślą mnie na front?
Mamo, czy ja naprawdę umieram?*


Wychowana na frazesach typu: "Dla mnie zawsze jesteś dzieckiem" albo "wszyscy jesteśmy dziećmi boga" wracam do rodzinnego domu nie tylko jak do najbezpieczniejszej przestrzeni, ale także jak do krainy wiecznej młodości. Portret Doriana Greya wisi nade mną i moimi braćmi przy każdym niedzielnym rosole, nie popycha nas to w orgie, raczej popędza do roboty - póki młodzi, niech zapierdalają.

To nie może skończyć się dobrze!
Archiwum rodziny Walendowskich.
Dochodzisz do punktu w relacjach z rodzicami, kiedy częściej ty nastawiasz ucha, bo ciągłe tłumaczenie się z różnych twoich wyborów zwyczajnie wkurwia. Milczenie stwarza przestrzeń, w której matki/macochy/ojcowie/ojczymowie prezentują się od najbardziej ludzkiej strony. Już nie ma co grać w autorytety, ta gówniana gra nie miała sensu już w liceum, ale póki którejś ze stron załatwiało to problemy z ego, to ciągnęliśmy to z mniejszym lub większym oporem. Dlatego rozklejają się, żałują jakichś decyzji, nieudanych związków, bezpowrotnie utraconych szans. Szydzą bezwstydnie z siebie, swoich dzieci, a potem znów wpadają w smutek. I tak toczy się bliska rozmowa. I wtedy, w tej całej naszej katastrofie, między jednym łykiem herbaty a gadką o panoszącym się nacjonalizmie czy kryzysie parlamentaryzmu padają słowa :

-Twoja twarz się zmieniła.
- Hm?
- Już nie masz takiej dziecięcej buzi. W ogóle straciłaś się. 
- Postarzałam się?
- Właściwie to tak.

Pękła sosna. Dotknął mnie pierdolony Król Midas i zaczęłam stopniowo pokrywać się metalem. W ciągu tej krótkiej chwili pojawiła mi się w gardle gula wielkości ogromnego kotleta. Czyżby skończył się już okres ochronny? To ten abonament na Cartoon Network nie miał trwać do śmierci rodziców? Pobiegłam do lustra oglądać swoją twarz, rozciągać/naciągać w poszukiwaniu szczyla. Przecież nie może być widać na gębie tych wszystkich nieprzespanych nocy, spacerów po lesie, bezcelowego ratowania idiotów, głupich relacji zawodowych, które z sukcesem pokiereszowały ci również wątrobę. Widać. Chociaż patrzę i oddycham z ulgą, chuj, że mimiczne linie przy ustach i na czole i jakaś szorstkość; ważne, że w oczach jeszcze młokos, choć już dogorywający. Patrzę na obraz - wciąż wisi mordeczka jak z liceum. Gdzie ta zgnilizna? Czemu nie przyszedł do mnie dziś w nocy Mistrz Suzuki i nie pocieszył słowem albo nie uderzył w policzek na otrzeźwienie.

Nie, nie chodzi o dojrzałość, albo o nie-dojrzałość - sorry Witold. Tym razem ze wszystkimi kulturalnymi ciotkami, doczepianymi ćwierćmatkami żyję w zgodzie. Do czego przyznanie się jest już pewnym ciężarem gatunkowym. No więc gdzie leży sedno sprawy? Niebawem przyszło mi się o tym dowiedzieć.

Żar młodości znów rozpalił mi oczy po wizycie w bibliotece publicznej, kiedy to nie mając pomysłu na kolejną lekturę, poprosiłam bibliotekarkę o jakąś powieść przygodową. Od razu pożałowałam swoich słów, bo przecież nie czytam takich książek, no i byłam przekonana, że przyniesie mi "Hrabiego Monte Christo", co byłoby w punkt albo co gorsza, "Wilka morskiego" Londona, no coś z klucza w każdym razie. Jakież było moje zdziwienie, kiedy pani Żaneta zaproponowała mi "W drodze" Kerouaca, mówiąc:

- W pani wieku też to czytałam i łyknęłam od razu.

- Jakie musi mieć pani piękne wnętrze (pomysłałam, nie powiedziałam)

O mamo! Gdybyś widziała ten promienny uśmiech na mojej twarzy, gdy wsiadałam do auta. Chciałam zacząć przygodę z Jackiem od razu. Fikcja fikcją, ale wszystko trzeba przejść empirycznie.  Okazja nadarzyła się już kilka dni później, kiedy to ze szklankami pod pachą pomknęłam na urodziny Kate.
Były i nocne Polaków rozmowy o słabej opozycji, i karaoke z Bon Jovi, i podziwianie szafy gospodarzy, między tym wszystkim przewijały się kolejne kieliszki wódki. I gdy tak już siedziałam w błogim nastroju, wpadła mi do głowy szaleńcza myśl, że może też to wszystko ogólnie pierdolnąć, wyłączyć hamulce, instykt samozachowawczy, utrzymywać się ze zleceń i rzucić się w wir niekończącej się zabawy. Pomysł jak pomysł. Chwilę potem padłam trupem na łóżko. Śniło mi się, że powinnam wrócić do domu, że droga prowadzi przez wielki staw wypełniony kisielem i nijak nie da się przejść. Kate obudziła mnie o siódmej rano, wtedy to uświadomiłam sobie, że zostawiłam psa na całą noc samego w mieszkaniu. Nie zważając na ból głowy i brzucha pobiegłam do siebie. Moje ciało oszalało - jednocześnie dostałam biegunki, skrętu kiszek, miałam mdłości, a głowa puchła, jakby mój partner rąbnął mnie siekierą, ale kara dopiero miała objawić się w pełni. Kiedy już wróciłam ze spaceru z Lolą i weszłam do pokoju, uderzył mnie mroczny zapach psich trzewi. Lola w czasie samotnej nocy zostawiła mi na dywanie i parkiecie trzy solidne kupy. Śmierdziało tak bardzo, że jedynym sposobem oczyszczenia atmosfery było otworzenie na oścież drzwi balkonowych. Pizgało. Po umyciu podłogi wskoczyłam od razu do łóżka. I wtedy dopadły mnie boskie ręce sprawiedliwości. Nie dość, że czułam jak w przedwojennym sierocińcu, kiedy to sroga opiekunka wystawia niegrzeczne dziecko na mróz, to jeszcze skręcałam się w obłędzie z bólu brzucha, migreny i chuj wie czego jeszcze. Wszelkie próby wymiotowania spełzały na niczym. Jedynym pocieszeniem była myśl, że jak teraz umrę, to nie w samotności, tylko z psem w nogach. Po kilku godzinach i połknięciu słoika ibupromu bóle odeszły, zostało tylko ćmienie i zmęczenie, ale tym już mogłam się tylko rozkoszować. Śnieg prószył wciąż.

Blask życia wypala się niektórym w mig.


Mama, Pink Floyd z płyty The Wall

Komentarze