Jeszcze bielszy tydzień

Czas komunii. Nie tylko alby, ciało Chrystusa, przechwałki materialne chrzestnych i rosół na imprezie. Niedziela to zaledwie wstęp do całotygodniowego dramatu.

Wielki tydzień. Popołudniami, gdy przyzwoici ludzie wychodzą z pracy, to ulica zaludnia się zwalistymi ojcami i wyżyłowanymi od noszenia węgla matkami, którzy samotnie ciągną swoje dziecko po wtorkowej mszy. W serduszkach rodziców rytm wybija żółć.

- Twoja matka jest pojebana - zwraca się łysy pan do swojej córki w przydużych piksach - dlatego tak żyjecie jak nienormalne. Pojebana jest w chuj. 
Dziewczynka spogląda na swoje już starte białe buciki i myśli, jak będzie mieć przesrane, jak do końca tygodnia sczochra je zupełnie. W tle tata nadal nawija, ale ciągle mówi to samo, więc spokojnie można się wyłączyć.
- Jak dobrze, że się rozstaliśmy, bo byśmy się kurwa zajebali - kontynuuje tata, przechodząc przez pasy i trzymając córkę mocno za rękę.

Ile można być takim spokojnym?
Richard Kalvar/Magnum Photos
Były maż, dziewczyna, przyjaciel, była dziewczyna twojego byłego chłopaka - całe miasto jest naznaczone i żaden pumeks, żadna święcona woda tego nie odczaruje. Po ulicach nie chodzi się już bezkarnie. Utracona przyjaźń boli głębiej, świdruje oczy i nikt nie będzie współczuł, bo koleżanek i kolegów do zwierzeń jest cały bar.

Gdy się z kimś rozstajesz, najlepiej wyjechać z miasta już na zawsze i znaleźć sobie inne punkty odniesienia, a nie znów przechodzić obok tej przychodni, tego parku, tamtego lokalu, tych balkonów Na nic ubłocone buty nowych kompanów, nie wytrą starych tunelów. W mieście z jednym miejscem do picia tak trudno czasami stawia się kroki, żeby się nie natknąć, nie witać, nie biadolić. Ale wtedy rozlega się cichy szept, który przenosi się z ust do ust, że Chi-Chi jest na mieście i że trzeba uciekać. Każdy przyczółek staje się wtedy schronem. Rozlegają się syreny alarmowe, które zamilkną dopiero po przebudzeniu.




Komentarze