Stary niedźwiedź mocno śpi
Nic nie wiem o dzieciach, dlatego tym chętniej wysłuchałam opowieści o macierzyństwie podbitym wiecznym poczuciem winy.
Anna najchętniej nie wychodziłaby ze swojej pracowni nigdy, ale ze względu na posiadanie trójki dzieci wychodziła raz w tygodniu.
Anna najchętniej nie wychodziłaby ze swojej pracowni nigdy, ale ze względu na posiadanie trójki dzieci wychodziła raz w tygodniu.
Marcel miał osiem lat i był przekonany, że był Białorusinem. Pewnej nocy, gdy rodzice spali, a właściwie dziadkowie, bo rodziców widział raz na tydzień jak sąsiadów. Mały Marcel włączył telewizor i akurat trafił na jakiś mętny dokument o Łukaszence na TVP INFO i chłonął, chłonął go tak, że właściwie zidentyfikował się z narodem białoruskim. Bo w dziadkowym domu było trochę pod pręgierzem i trochę wygodnie, czyli jak to z surowym kapralem. Kochamy, jednocześnie lękając się o następny opierdol. Zjadł wtedy naraz całe opakowanie orzeszków nerkowca, ponieważ bał się, że za chwilę będą zakazane albo tak drogie, że rodziców (czyli dziadków) nie będzie stać nawet na małą paczuszkę.
Znalazł w internecie flagę Białorusi, której kolory w kształcie gwiazdy rozrysował sobie na łydce. Anka zobaczyła to tydzień później, jak była z nim u ortopedy. Trochę obciach, bo miał zamalowane dwie łydki, które wyglądały jak posiniaczone. W popłochu zaczęła zmywać ten białoruską abstrakcję pod zlewem w gabinecie. Kazała Marcelowi stać przy umywalce na jednej nodze, w tym czasie sama szorowała mu skórę. Zanim lekarz zaczął się wypowiadać o jego stawie skokowym, który naderwał skacząc ze śmietnika z kolegami po szkole, minęło dwadzieścia minut, które później dorzucił do rachunku.
Wracali samochodem od lekarza w ciszy, tylko dlatego że tuż po wyjściu z przychodni Anka wypruła się na dzieciaka, używając koszmarnych frazesów w stylu: „Przyniosłeś mi wstyd”, „Jak mogłeś mnie tak upokorzyć” czy „Co ja z tobą mam, ja pierdolę”. Zepsuła Marcelowi całe sobotnie popołudnie, na które czekał od trzech tygodni. Chłopak został zaproszony na urodziny bogatej koleżanki, której rodzice urządzali imprezę w ogrodzie z lampionami. Marzył o tych głakamole, o których opowiadała mu Lena, choć nie miał pojęcia, z czego się je robi i to właściwie pasta, a nie owoce morza. W ogóle, jak na dziecko jadł w ogromnych ilościach, ale zawsze w ukryciu. Dobrze wyposażona lodówka i rozgrzany do czerwoności piecyk, w którym rosły muffiny, to był jego popołudniowy zestaw obowiązkowy. Popołudniu zawsze po szkole ucinał sobie krótką drzemkę, ostatnio śniło mu się, że zjadł go niedźwiedź w Bieszczadach, który wcześniej czytał mu upiorną bajkę:
Gdziekolwiek się nie wychylisz, tam widzisz niedźwiedzia. Serdeczny Misio przybiera kształt ordynarnego monstrum z trucizną na języku tylko po to, by po chwili znów przebierać wesoło nogami i grać kowbojskie melodie na pianinie. Opisać go to za mało, trzeba go sfilmować, żeby prześledzić jego ruchy ciała, wytrawny sposób chodzenia i dźwięki, które wydobywają się z każdej dziury. To prawdziwy rarytas pośród potworów. Nosferatu z wielkiego miasta. Do zobaczenia, mój słodki. Do zobaczenia.
Znalazł w internecie flagę Białorusi, której kolory w kształcie gwiazdy rozrysował sobie na łydce. Anka zobaczyła to tydzień później, jak była z nim u ortopedy. Trochę obciach, bo miał zamalowane dwie łydki, które wyglądały jak posiniaczone. W popłochu zaczęła zmywać ten białoruską abstrakcję pod zlewem w gabinecie. Kazała Marcelowi stać przy umywalce na jednej nodze, w tym czasie sama szorowała mu skórę. Zanim lekarz zaczął się wypowiadać o jego stawie skokowym, który naderwał skacząc ze śmietnika z kolegami po szkole, minęło dwadzieścia minut, które później dorzucił do rachunku.
Wracali samochodem od lekarza w ciszy, tylko dlatego że tuż po wyjściu z przychodni Anka wypruła się na dzieciaka, używając koszmarnych frazesów w stylu: „Przyniosłeś mi wstyd”, „Jak mogłeś mnie tak upokorzyć” czy „Co ja z tobą mam, ja pierdolę”. Zepsuła Marcelowi całe sobotnie popołudnie, na które czekał od trzech tygodni. Chłopak został zaproszony na urodziny bogatej koleżanki, której rodzice urządzali imprezę w ogrodzie z lampionami. Marzył o tych głakamole, o których opowiadała mu Lena, choć nie miał pojęcia, z czego się je robi i to właściwie pasta, a nie owoce morza. W ogóle, jak na dziecko jadł w ogromnych ilościach, ale zawsze w ukryciu. Dobrze wyposażona lodówka i rozgrzany do czerwoności piecyk, w którym rosły muffiny, to był jego popołudniowy zestaw obowiązkowy. Popołudniu zawsze po szkole ucinał sobie krótką drzemkę, ostatnio śniło mu się, że zjadł go niedźwiedź w Bieszczadach, który wcześniej czytał mu upiorną bajkę:
Gdziekolwiek się nie wychylisz, tam widzisz niedźwiedzia. Serdeczny Misio przybiera kształt ordynarnego monstrum z trucizną na języku tylko po to, by po chwili znów przebierać wesoło nogami i grać kowbojskie melodie na pianinie. Opisać go to za mało, trzeba go sfilmować, żeby prześledzić jego ruchy ciała, wytrawny sposób chodzenia i dźwięki, które wydobywają się z każdej dziury. To prawdziwy rarytas pośród potworów. Nosferatu z wielkiego miasta. Do zobaczenia, mój słodki. Do zobaczenia.
Komentarze
Prześlij komentarz