Zwierzenia Marii cz. II

Maria ma wciąż coś do powiedzenia, a ja przyciśnięta do muru słucham.

Zapomniałam już, że szłam po colę. Według mojego swatcha zostało mi jeszcze 10 minut, nie będę biec, bo sobie pomoczę twarz, wskakując we wszędzie rozmieszczone kałuże. Godnie więc idę
szybko, choć wolno, biorąc pod uwagę priorytety. Jeszcze tylko mijam aptekę i jestem na miejscu.

Kurwa, facet przed nosem zamyka mi drzwi, mówię mu grzecznie, że przecież jeszcze kilka minut,
że tylko colawka, żeby się zlitował, bo ma przecież taką fajną bejsbolówkę. On na to, że przeprasza, ale się trochę śpieszy no i że do jutra. Trzask. Aha. Zapominając, że nawet pan sklepowy może mieć życie osobiste, zaczęłam potwornie przeklinać, nie wiem czy tylko w myślach. Tak go wyzywałam przez kilka minut, kiedy dostałam olśnienia sprawiedliwości - przed wejściem stał rower. Jego rower. Skoro mu się tak spieszy, to niech wezwie taksówkę. Ja tymczasem pożyczę rower i podjadę na stację. Wystarczyło kilkanaście sekund, abym uporała się z prowizorycznym zabezpieczeniem (łańcuch bez kłódki) i usiadła na mokrym siodełku. Przez okienko widziałam jak gość jeszcze przelicza kasę. No to baj! Do jutra! Pomknęłam w stronę szela. Facet miał chyba z dwa metry, bo ledwo dosięgałam pedałów, ale za to byłam wyprostowana jak struna w gitarze Boba Dylana. Rozpędziłam się, na liczniku było już 35 km/h, a za chwilę miałam zjechać z górki. W przypływie sportowego szaleństwa przypomniało mi się, że mój ojciec ubzdurał sobie kiedyś, że jego dzieci będą wielkimi sportowcami. Nie, nie realizował w ten sposób młodzieńczych aspiracji, po prostu uznał, że sport będzie naszą życiową drogą. Dziś nie potrafi wytłumaczyć swoich ówczesnych motywacji. Jak byliśmy jeszcze mali, a przynajmniej mniejsi niż teraz, urządzał zebrania w dużym pokoju, prosił o ciszę i tubalnym głosem rozpoczynał przemowę od złotej myśli, która znalazł chyba w Przeglądzie sportowym, bo przecież książek się nie tykał: Sport jest najlepszym ambasadorem młodości. Wciągał majestatyczny brzuch i chodził od jednej ściany do drugiej. Czasami się zapominał i zapalał jak na ambasadora przystało papierosa. Wtedy jeszcze nie wiedziałam co to absurd, kojarzył mi się z surdutem, który kojarzył mi się z niczym. Dyscypliny zostały rozdzielone mój brat miał zostać kolarzem, a ja zapaśniczką, ponieważ jestem dość atletycznie zbudowana i jak to mawiał mój znienawidzony wujek: mam krzepę. Dziewczyna w wieku Pollyanny woli być raczej eteryczna i krucha, żeby mógł ją objąć jakiś Karl czy inny Mark. No chyba że odkryję w sobie naturę lesbijki, ja nie na moje nieszczęście nie odkryłam.

Licho nie śpi. Pod wulkanem, reż. J.Huston
Do mojego physis jeszcze wrócimy, kiedy będę opisywać problemy z psychiką, niekoniecznie swoje. I tak kariera kolarska mojego brata zakończyła się dość szybko, kiedy to na jednych zawodach miast dojechać do mety, skręcił do swojego znajomego zapalić skręta i ukończył wyścig dopiero następnego dnia. Wydawało mu się, że minęło tylko kilkanaście minut. Dziwił się tylko, że gdy powrócił na trasę to już nikt nie skandował, a na dodatek jeździły już samochody. Nie wzbudziło to jednak w nim podejrzeń, nawet gdy w miejscu mety stała budka z kebabem. Gdy wrócił do domu ojciec czekał na niego z pasem. Tata był zwolennikiem radykalnych rozwiązań, bez słowa odebrał mu kolarkę i pasem przymocował ją do bagażnika. Wywiózł ją na wieś do naszej dalekiej rodziny, pojechałam razem z nim, żeby zobaczyć krowy. Łzy leciały mu ciurkiem. Rower przypadł jakiemuś młodzikowi z puszkiem pod wargą. Po latach dowiedzieliśmy się, że chłopak, jadąc na tym składaku, wpadł pod samochód i zmiażdżyło mu stopy. Tacie od razu do głowy przyszła tabloidowa myśl o przeklętym rowerze i dzięki niej na zawsze pogodził się z myślą o zakończonej karierze sportowej mojego brata. Mnie i mojego brata bardziej rozśmieszyła hipotetyczna sytuacja, w której mówię do tego inwalidy: "Niegodnam twych stóp całować". Mieliśmy dla niego wiele współczucia, ale na tamtą wieś już nigdy nie pojechaliśmy. Jeśli zaś chodzi o moje zapaśnictwo, to historia jest dużo bardziej zawiła. Rokowałam dobrze, podobno w kategorii młodziczek nie było lepszej w województwie. Sprytem przewyższałam wszystkie, najczęściej tępe jak nogi stołowe, zawodniczki w trykotach. Niestety okazało się, że pewne spowolnienie umysłowe było charakterystyczne tylko dla mojego okręgu. Dziewczynom z innych regionów błyszczały zarówno zęby jak i intelekt. Opowiadanie dalej nie ma sensu. Nie przeszłam nawet przez eliminacje. Lepiej opowiem o ojcu, to bardziej interesujący kejs.

Mój ojciec, absolwent przyzakładowej zawodówki dziewiarskiej, obsługujący od ponad 10 lat jedną maszynę tkacką, awansuje w fabryce ręczników na stanowisko kierownika ds. promocji. Szczęśliwy zbieg okoliczności. Na jednej z imprez zakładowych mój ojciec schlał się w trzy dupy i zaczął na gitarze wygrywać songi Wysockiego, które zapamiętał z więzienia. Mój ojciec ukradł kiedyś rower , żeby nie spóźnić się na obronę pracy dyplomowej mamy. Niestety ten ktoś był dzieckiem dzielnicowego. Mniejsza oto, miał pecha. W szczególności upodobał sobie Pieśń sentymentalnego boksera, bo przecież kochał sport. Kolega taty pamięta jak na dachu fabryki darł się w niebogłosy: że życie jest pięk...! i człowiek brzmi dum...! Potem złamał nos jakiemuś robotnikowi, bo ten, zazdrosny, że jego kobieta słucha zaczarowana jego grania, zrzucił mu gitarę z czwartego piętra. Widział to wszystko i słyszał prezes rady nadzorczej, który przed zmianą systemu był prezesem rady zakładowej. Powiedział, że tak pięknie śpiewać może tylko człowiek z wielką fantazją i polotem (pojęcie kreatywności przyszło dużo później). Dopiero potem dowiedziałam się, że ten prezes w tacie bardzo się podkochiwał i chciał go wyciągnąć z nędzy. Nie wiem, czy za tym stały jakieś laski, ale tata do dziś się z nim przyjaźni. W każdym razie tata, roztaczając wizje świetlanej przyszłości, próbowałam nas zaciągnąć do pracy. Każdy widział w tym profit dla siebie. Matka uwierzyła, że już nie będzie musiała wypożyczać biografii z biblioteki, tylko będzie kupować własne. Mój brat kupi sobie wreszcie porządne słuchawki AKG, dzięki którym już na zawsze oddzieli się od świata zewnętrznego. Ja zaś wierzyłam, że wreszcie będę miała komputer, na którym paint nie będzie mi trybił. Zaczęliśmy opracowywać szczegółowy plan ekspansji ręczników w naszym regionie.

Firma, nazwijmy ją „Mokra szmata” zaczęła masowo sponsorować większość dożynek, festiwalów miejskich i koncertów charytatywnych. Chociaż sponsorować to za duże słowo, na początku dbano o
wyposażenie każdego artysty w komplet mięciutkich, froterowych ręczników. Mogłam założyć kurtkę, sweter przesiąkł już od wody. Jak wrócę zrobię sobie kąpiel i puszczę George Michaela i Millesa Davisa. Moja mama chodziła za tatę na spotkania z władzami w sprawie sponsoringu. Jej
rachityczna budowa ciała i nieco androgeniczny wygląd budziły współczucie albo pożądanie i choć nie miała pojęcia o czym mówi, to zwykle wracała z podpisaną umową. Mama patologicznie flirtowała z każdym, nawet najbardziej konserwatywna urzędniczka w garsonce koloru łososiowego miała mokre majtki po jej wyjściu. Jej sukcesy na tym polu zatem specjalnie nikogo nie dziwiły. No, może poza kosmetyczką, która uważała, że mama ma koszmarne brwi i powinna nimi się zająć kosiarka.

Zapomnijmy jednak o ignorantach, sami się przypomną. Z kolei razem z moim bratem zajęliśmy się grafiką i czymś takim, co dziś nazywa się outdoor. Mieliśmy o tym gówniane pojęcie, ale w sumie mieliśmy farta, bo Andrzej brał udział kiedyś w wymianie międzynarodowej i gościł u siebie Japończyka, który był komputerowym wymiataczem, a potem dyro kreatywnym w hp. Podpowiedział nam kilka rozwiązań i podarował kilkanaście profesjonalnych programów w ramach pomocy dla krajów drugiego świata. Lubię takie obfite miłosierdzie. Musiało jednak minąć kilka lat zanim marka Mokrej szmaty stała się rozpoznawalna, a stary – gwiazdą. Serio, nie przesadzam. Mała miejscowość robi swoje. Chodziły takie historie, że łaska uświęcająca na niego spłynęła odkąd ufundował renowację figury św. Antoniego i remont kościelnej posadzki. Skąd tępe baby miały wiedzieć, że to też jest element PR? Mój ojciec, choć namawiała go do tego firma, nie poszedł na marketing. Pochodził ze wsi i był szczególnie dumny ze swej prostolinijnej mentalności przynoszącej sukcesy. Dlatego mimo antyków w domu i kwiatów w ogrodzie sprowadzanych z Boliwii, wciąż chodził napić się piwa do miejscowej meliny, a właściwie skromnej piwiarni nieopodal przychodni. Kilka razy wychodził stamtąd kompletnie napruty, ale o dziwo, nigdy go nie okradli i co najlepsze  po powrocie do domu od razu brał się za zmywanie. Sporadyczne pijaństwo uchodziło mu płazem. Moja matka starała się nie być gadem, zwłaszcza przy jej lenistwie. Niemniej dążenie do dobrobytu stało się obsesją ojca, którą z czasem zaraził resztę familii. Za tym szły pieniądze, bardzo duże pieniądze i miejsca pracy. Byliśmy Henrykiem Stokłosą przemysłu ręcznikowego. Mogłam wreszcie sprawić sobie komputer marzeń.

Maria gdzieś poszła, na dalszą część historii muszę poczekać do następnego piania kogutów.

Komentarze