Zwierzenia Marii cz. I

Marysia bardzo chciała zaistnieć, Marysia ma teraz taką możliwość. Marysia, w obawie, że ostatni raz ktoś jej użyczył przestrzeni do zwierzeń, bardzo się rozpisała.

Ostatni łyk coli zwiastował nieuchronnie, że trzeba było się ubrać i wyjść do sklepu po nową butelkę. Nie było sensu dyskutować, zresztą nie było z kim. Trochę wieje i niedawno padało, ale trzeba wyjść i zrobić co swoje. Nie będę zamykać drzwi, przecież wychodzę tylko na chwilę, zostawię włączone radio. Zresztą, kto okrada mieszkania, gdy późną jesienią hit na sobotę. Idiota albo wyjątkowy szczęściarz. Winda znów gdzieś stanęła między piętrami. Iść schodami czy czekać do usranej śmierci, pewno jak będę już na piątym, to zacznie jechać. Raz kozie śmierć. Czekam. Umieram. Czekam i ponownie umieram. Ruszam i ona też. Ha! Mam cię! Wsiadam i zastanawiam się, jak mogę rywalizować windą na intelekt. Włączam wentylację. Niech mnie ochłodzi ten wiatrak za kratką. Jadę szybko, więc nie zdąża. Akurat teraz jedzie szybko. Gorąco mi. Macham rękoma przed twarzą, ale z ciepłego, zimne nie poleci.

aut. Samuel Bradley i Justin Hamilton
Mijam się przy wyjściu z laską od bigla, wymieniamy parę zdań o koncercie naszego ulubionego zespołu, który odbył się w zeszłym tygodniu. Widzę, że jej oczy latają, jakby była na lekach, udaje, że tego nie widzę i patrzę się na nos, na którym niestety ma brodawkę. Trudno. Z dwojga złego... Też jest szczęśliwa, że mogła uczestniczyć w takim fajnym muzycznym ateistycznym misterium. Myślałam, że padnę. Przysięgam, że to nie moja metafora. To jej słowa. Żegnamy się, przebijając sobie piątkę. Próbujemy udawać takie bardzo wyluzowane, więc pilnujemy formy do ostatniej chwili. Smarki mi lecą, a chusteczki brak. Siąpię nosem, jak z idiotycznej reklamy czegoś zupełnie nieskutecznego.
Patrzę na boki i zrywam listek z drzewa i w ten listek smarczę. Bardzo profesjonalnie zbiera śluz, jakby ktoś prosił o rekomendacje. Mijam nieczynny od kilku lat kiosk, w którym, jak pokazał mój były życiowy partner, wisi stara pluszowa małpa. Pewnie kiedyś wnuczek przyszedł do babci, co prowadziła ten przybytek gazetowych i tytoniowych rozkoszy i zostawił swoją najdroższą i zarazem najbrzydszą przyjaciółkę na wieszaku razem z kurtką. Zbliżała się burza, więc szybko założył kurtkę i pobiegł z babiną na przystanek. To jest jedyne logiczne wytłumaczenie, bo niby z jakiego innego powodu, ta raszpla, jak tylko słońce zajdzie, straszy mnie i wszystkich tutejszych osiedleńców. Dlatego żeby oswoić sobie jej istnienie w moim ciasnym świecie nazwałam ją Hortensją, żeby, kiedy znów mnie przestraszy, przypomnieć sobie jej żałośnie pretensjonalne imię i wybuchnąć nerwowym śmiechem.

Przechodzę przez nieoświetloną ulicę. W tych stronach to normalne, że lampy gasną albo w ogóle się nie zapalają. Ciekawe, czy gdzieś tam, hen na górze, w centrum dowodzenia energetyką miasta, ktoś palcem bożym decyduje, kto zasługuje na trochę światła nocą, a kto zupełnie nie. To uczy pokory, bo choć mieszkam na zamkniętym osiedlu i mam sporo kasy, to światło po zmierzchu nie
jest mi dane. Tak, przyznaję się do tego otwarcie, mój blok otacza wysoki płot. Brzydzę się brudu, brudnych ludzi, ich brudnych życiorysów i jeszcze brudniejszych dzieci. Czasem muszę jechać na rynek po świeże szparagi albo fasolkę, alma czasem daje warzywnej dupy. Doprowadza mnie to do jeszcze większej socjopatii. Wszędzie demoniczne gołębie, domagające się żarcia, ludzie ze złamanymi życiorysami i twarzami, bo ich mamy zapominały, że są w ciąży i szły w tango, aż im buty spadały. Latem większość ludzi się nie myje, bo przecież słońce wypala wszelkie bakterie.
Przemykam więc między poszczególnymi stoiskami, jak ten szpieg z krainy deszczowców i z torbą zieleniny czym prędzej uciekam z miejsca zagłady.

Mam taką koleżankę, Nataszę, która w swoim sposobie bycia jest bardzo plebejska, lubi miejski turpizm i nie narzeka na chroniczny brak pieniędzy. Pewnie dlatego że studiuje etnologię i wszystko jawi się jej jako produkt kultury. W takich miejscach zawsze sobie o niej przypominam. Odnalazłaby się tu z pewnością. Pocieszyłaby mnie w tej trudnej chwili. Wstręt, jaki czuję zaprowadził mnie do osiedla zamkniętego. Naprawdę mało mnie ruszają opinie psychologów miasta, że to zaburza i dehumanizuje przestrzeń. A dla mnie od dehumanizacji ważniejsza jest deratyzacja, no i co, wychodzę na pyszną? Naprawdę w dupie mam warszawską Pragę i łódzkie Bałuty, sztukę mogę też uprawiać w moim mieszkanku z sauną i podgrzewaną podłogą. Na macu 3ds Max chodzi jak ta lala, więc siedzę i dłubię. Naprawdę bieda nie uszlachetnia, choć babcia uparcie z emeryturą 2,5 tys próbowała mi wcisnąć ten kit. Zapytajcie się rodziców na tych mniej fajnych blokowiskach, czy się cieszą, że muszą żyć naprzeciwko takiego dupka, co obija twarz swojej żony o zestaw porcelany, który dostali na 20 rocznicę szczęśliwego pożycia małżeńskiego. Dobra, gówno wiem na ten temat, a gadam. Akurat się tak zbiegło, że moi staruszkowie dobrze zainwestowali na początku lat 90. Swój czas i stać ich było, żeby zapewnić mi żywot spokojny. Ktoś zapyta, dlaczego nie wyniosę się do schludniejszego miasta, skoro tak cierpię z powodu otaczającego mnie ludzkiego i architektonicznego ścieku. Ja wtedy mu odpowiem, że może i jestem nowobogackim burakiem, ale też się przywiązuje do przestrzeni. Poza tym litości, nie jestem taka zupełnie beznadziejna, po prostu nie lubię się taplać w błocie innych, mam swoje wystarczająco głębokie.

Ubrałam katanę mojego kolegi, taką skórę, co noszą ją karki z rynku. Kolega lubuje się w ekstremalnej tandecie, udowadnia sobie w ten sposób, ze może być każdym. Naiwniaczek, studiując w Dijon nauki polityczne, nie można być kimkolwiek. Przyszłość jest już określona, wysokiej rangi urzędnik w francuskim ministerstwie
rolnictwa to jego minimum. Dlatego, jak tylko przyjeżdża do Polski wskakuje w swetry z pandą albo inne gacie z wesela. To go uwalnia z nadętej atmosfery francuskiej socjety. Pali wtedy ze mną namiętnie marihuanę i susz z bananów. Żeby nie było, tam pali haszysz i wypija morze wódki, choć jej nie znosi. Oboje jednak wiemy, że dobrej posady bez picia się nie znajdzie. Mam ochotę na upraszczanie zatem: "Sztuka życia to umiejętne wyważenie picia i zdobywania wiedzy, żeby w czasie picia mieć o czym rozmawiać". Czerstwe to, ale na pewno znajdzie się jakiś odbiorca, który przeświadczony o prawdziwości tego stwierdzenia, wciąż będzie wcielał je w życie. To dość przykre, że mogę mieć nadzieję na sukces po przeczytaniu moich sentencji. Ludzie pewnie każdego dnia produkują swoje "życiowe objawienia" jako skutek uboczny swoich wewnętrznych przemyśleń w liczbie milion kwadrat. Trudno.

Wracając do kolegi, którego jeszcze nie przedstawiłam, to Alek podobnie jak ja lubi Jacksons 5. Chrupiąc pringelsy, najpierw słuchamy ABC, żeby potem wcielić się w rolę kata (pana Jacksona) i ofiary (maluszki Jackson). Ja wtedy do upadłego ćwiczę układ taneczny: noga do przodu, ręka o tyłu, a Alek groźnie krzyczy: jeszcze, jeszcze, matoły! Wtedy uciekam do kuchni i z ciasteczkiem w ręku chowam się pod zlew. Wtedy Alek (tata) chodzi po domu i nawołuje: „Jak możecie mi to robić, moje własne dzieci!” Alek zazwyczaj wtedy zaczyna płakać i te krokodyle łzy zmuszają mnie do wyjścia z kryjówki. Przytulam go wtedy, po czym dość szybko czuję jego dłoń w majtkach.
Pełna wystudiowanego smutku przepraszam go i po kilku minutach lądujemy na podłodze. I tak z czarnej rodziny stajemy się białymi kochankami. Wprawdzie nie trwa to zbyt długo, bo Alek dochodzi w minutę, ale brak mi porównania z innymi i trudno mi powiedzieć, czy mieści się w normie.

Jako że nie jestem zbyt ładna, muszę się wręcz przyznać, że słynę ze swojej brzydoty, to żeby podtrzymać zainteresowanie mężczyzn sobą, muszę uciekać się do czegoś obrzydliwie nudnego – słuchania innych. Ale o tym kiedy indziej.

Komentarze