Bezpowrotnie

Mamy małpy, tygrysy, kobiety z wąsami o ziemniaczanych twarzach, zaklinaczy węży, człowieka gumę i karła z bydlęcym ogonem czyli wszystko co potrzebne do otwarcia cyrku w ramach mikroprzedsiębiorczości. Trzeba było dorzucić jeszcze kamery cyfrowe i mikroporty, żeby dostać punkty za rozwój nowych technologii. Można zaczynać, na początku trzeba trochę popchnąć, ale potem samo pójdzie. Perpetum mobile rozrywki.

Jednak co za zawód, wyganiasz ich na arenę, oni miast tańczyć jak się im zagra, wyginają nogi w rytm nieznanych pijackich melodii. Skaczą, bekają, bluźnią na Chrystusa (innych bogów nie znają), odgryzają sobie paznokcie u stóp i wydłubują sobie miód z uszu. Pojawia się ni stąd ni zowąd brodacz na szczudłach recytujący na pamięć wiersze z podstawówki i płaczący niemowlak wjeżdża w wózku. Coś się ewidentnie pierdoli. Reżyser przez mikrofon próbuje ustawić te pachołki na scenie. One głuche na wezwania zaczynają biegać w różnych kierunkach jakby występowali w skeczu "Maraton ludzi nietrzymających moczu" Monty Pythona.

Grigorij Jefimowicz Rasputin (1869-1916)
 Nagle między aktorami przelatuje strzała, która trafia w serce ziemniaczaną dziewczynę, ale nie leci krew, jakby cała była tylko warzywem.  Spektaklowi grozi katastrofa. To nie żadna awangarda, to bezmyślny brak subordynacji. Aktorzy, nie mówiąc nikomu, postanowili, że wszystkie swoje bóle dziś światu wyjawią, żeby ten świat zapłakał wraz z nimi.  Widowni niewiele, ale jednak zapłaciła, no przynajmniej za bilet w jedną stronę. Na razie gwizdów brak, bo to dopiero pierwsze minuty, przed nami jeszcze cała godzina. Może się rozkręci - powtarza jak mantrę widz, przecież to nie może być aż taka heca (fajerki gdzieś zginęły). Realizatorzy robią co mogą. Trochę pokrzykują, jakby na kimś to robiło wrażenie. Chcą wbiec na scenę, ale boją się, że ktoś wyssie im oko albo obetnie język kartką papieru. Lękają się, że dołączą niechybnie do tej zgrai dziwadeł i samozwańczych bożych pomazanców. Ich głos niesie się echem daleko, dociera do największych dziur i najokrutniejszych melin, a także do eleganckich kafejek z sernikiem za cenę złotej dorożki. Czyli widowisko szybko się nie skończy.

Patrzy na to wszystko smętnie jedzący hamburgera ochroniarz. Jego imię to  "Lew Boga". Ma w sobie dzikość pantery i przysadzistość labradora. Jest coś pięknego w tym jego niewzruszeniu na brzydotę. Za chwilę kończy mu się zmiana, niech kolejny martwi się, czy wszyscy cało wydostaną się z tego piekła.

Komentarze