Z nadzieją i wiarą


Gdy znów zęby stracił przednie 
a na gardle tasak sterczy 
Nie daj wiary w żadne brednie
-radzi tułacz
Niech ta droga cię nie męczy

Bacchino malato, Caravaggio.
Tak się ze sobą pieszczę.
Po kolejnej klęsce przypomniał sobie o kojącym Inside Llewyn Davis Coenów, gdzie teza jest mnie więcej taka: "Na jedną udaną karierę przypada 10 porażek". Ktoś je potrawkę z jarmużu z pędami bambusa, popijając wodą kokosową, a ktoś smaży parówki z obydwu stron w nieogrzewanej kamienicy. I tak przez chwilę zrobiło się cieplej, ale film życia nie przywróci. Znów się sam zapraszał na swój występ, kolejny raz ktoś rozbudził jego nadzieję na projekt, który popchnie to wszystko do przodu. Na imprezach, na których pije za pożyczone na szczęście nie stoi sam, otaczając się takimi sami frajerami jak on. Poczucie niemocy było wszechmocne w tamtej chwili i w wielu innych momentach. I tak, zmierzając w kożuchu na przystanek autobusu, który niekiedy przyjeżdża, odczuwał swoją głęboką śmieszność. Na dworze zima przypominająca wczesną wiosnę, a on w kołdrze z owcy między ludźmi w przewiewnych płaszczach. Brak środków na coś przejściowego powodował w nim większy smutek niż brak zainteresowania jego nowymi video-artami z podkładem folkowym. Właśnie tymi, stworzonymi na komputerze kupionym za ostatnie pieniądze przywiezionymi z Ibizy, gdzie głupim siksom robił drinki z palmą. Potem dziwnym trafem lądował z każdą po kolei w łóżku, a raczej na ścianie, bo wtedy już pion pieprzył się z poziomem.
Trzy miesiące wycięte z życiorysu, ale zagryzł zęby i dzielnie zbierał napiwki pod podłogą. Dzięki czemu do kraju wrócił nie tylko z opalenizną, szortami od Tommiego Hilfigera, hipotetycznym ojcostwem, ale również ze spłaconym kredytem siostry (żyrował jej kredyt, nie wiedząc kim jest żyrant).

Zaczęło padać, kożuch staje się coraz cięższy.  Rozładował mu się telefon. Gdyby było go stać, to wytatuowałby sobie na łydce Norwida. Z nikim nie utożsamiał się do tej pory bardziej: "Lecz nie rzeknę nic - bo mi jest smętno!" Przyjeżdża autobus, w którym spiszą go za brak biletu. Wysiądzie przy jej bloku, bo właściwie nie ma gdzie się przespać tej i następnej nocy. Z rozpaczy podejrzewa się o schizofrenię, coraz częściej docierają do niego głosy, że to wszystko nie ma znaczenia i inny pokrętny pesymistyczny shit. To tylko Wyborcza sprzed tygodnia.
Dzwoni. Dzwoni bardziej. Głucho. Wyjechała. Pies ją srał. Zostało mu jeszcze trzech kumpli, koleżanka z byłej pracy, pracownica żabki, której kiedyś uratował kota i rodzice, ale do nich i tak trafi za kilka dni z torebką mandarynek na przeprosiny. Zaczyna krążyć po swoich dłużnikach. Posikał się po drodze. Ktoś z dobroci serca proponuje mu stałą posadę w recepcji w centrum jogi  na 1/4 etatu. Nie musi znać Excela. Rekrutacja trwa do końca roku. Może tam puszczą na ścianie jego wizualizacje. Dziś będzie spał na podłodze w kuchni.


Do tego czasu musi się pogodzić z życiem, ogolić, obciąć paznokcie u stóp (tam chodzą boso) i znaleźć dziewczynę, by wydrukować u niej CV.

Jest fantastycznie.

Komentarze