Z automatu

David Seymour; Zachodnie Niemcy, Hamburg.
Przelizywał powoli garnitur zębów z górnej szczęki, sprawdzał, czy gdzieś nie uchowało się jakieś ziarno kukurydzy czy resztki kurczaka curry od mamy. Ten codzienny rytuał zwykle kończył o godz. 17, kiedy dochodził do wniosku, że musi się wybrać na piaskowanie zębów, bo ten osad zaraz zamieni się w paradontozę. Za chwilę wszystkie mu wypadną, zostaną takie ogarki jak jego ojcu.  Przeglądał się w szybce automatu do kawy, zaczesując włosy do góry. W odbiciu zauważył grubą Ankę, która zrobiła mu laskę kiedyś na imprezie pracowniczej, bo obiecał jej, że pójdzie z nią na squasha. Poszedł. Jest słowny. Niepotrzebnie. Przegrał z kretesem. Jednak najbardziej upokarzający był moment, kiedy biegając wte i we wte, zgubił buty i poślizgnął się na mokrej skarpecie. Chociaż oboje spocili się jak knury, to ona pozostawała zaskakująco żywa i rześka do ostatniego momentu. I ta jej witalność w tym tłustym futrze kuła go, dręczyła. Trzeba było już zaniechać ćwiczeń, żeby się nie narazić na te powracające wciąż nieprzyjemności. Niewiele to dało, pojedynek powracał w snach, kiedy to zamiast rakiety miał dynię na krótkim patyku i ani razu nie mógł odbić nią piłki, a Anka śmiała się tak głośno, że mu ta dynia pękła i już tylko ręka mu została. I z tym wstydem potem się obudził i zajadł go tuńczykiem.
I teraz tak patrzy na niego w tym odbiciu, jakby miała się wydarzyć jakaś znacząca sytuacja. Zreflektował się jednak dość szybko i nacisnął guzik od podwójnego espresso. Lura się lała, a Anka sobie poszła. Zrobił kontrolny przysiad, wyłamał sobie palce - w mig wszystkie stawy wróciły na swoje miejsce. Przeciągnął się i teraz spokojnie mógł znowu nic nie robić.

Komentarze