Krajoznawstwo

Wyjeżdżasz z Łodzi wypożyczonym autem, żeby pooglądać farmy na najodleglejszych końcach świata. O jaka radość, zrzucasz cały balast obowiązków na swojego doppelgangera i ruszasz w województwo koreańską maszyną, Jednak przed oczami szybka projekcja końcowych scen "Ostatniego kuszenia Chrystusa" i już wiesz, że za każda ulgą kryje się szatan. Co więcej, nawet jeśli wydaje ci się to sprawiedliwe, to i tak na końcu drogi czeka wstyd i potrzeba zagięcia czasu, żeby wrócić do punktu wyjścia i poprowadzić sprawy zgodnie z planem.

No, ale po to właśnie doświadczasz, żeby najpierw szatanowi podziękować, a potem pluć sobie w brodę, bo szatan zamiast brody ma kołowrotek.

Trasa jest kręta i pełna niespodzianek, okazuje się, że obecnie bez gpsu można tylko kręcić się w kółko i palić fajki na środku pola pszenicy. Cztery osoby, dwa smartfony, a internetu, hulaj dusza, nie ma. Jak tu jechać na wypizdowo bez pomocy satelity, tych punktów nie ma na papierowej mapie. 
Jedynym rozwiązaniem jest nawigacja babci-srapci, która sprzedaje swoją posiadłość po śmierci męża i jak mówi spada do Niemiec (jakby spadała do Czech, to rozumiem, ale spadać po linii poziomej?). Najpierw mamy minąć Lutomiersk, potem Rossoszycę (Włosi tam byli?), a na końcu Wartę, a potem już trzy domy domy w lewo, przy bagnie w prawo i za taką olbrzymią ceglastą stodoła największego farmera w okolicy będzie jej jeszcze do niedawna miłosne gniazdko.
Sprawa wydaje się banalna, ale od 10 km jedziemy za szambiarką o fantazyjnej nazwie Szambelan i nijak nie możemy jej wyprzedzić. Sikamy ze śmiechu i na przemian przeklinamy obsranego szambelana. Jedzie z nami Daniel, którego znajomość polskiego kończy się na sikach. Tłumaczę mu, ze szambo to taka mikstura gówna i moczu. Daniel pyta więc całkiem trzeźwo, czy zatem szambelan to taki gówniany urzędnik. Nie odpowiadam mu, bo desperacko zatrzymujemy się na stacji. Czas na pierwsze śniadanie. W barze Smak oferują jajecznicę z 3 jaj. Czekamy na nią 30 minut, jak na brak obrusów i w tym przydrożnym resto, to trochę za długo. Podchodzimy więc do baru bardzo podkurwieni, ale spokojnie oznajmiamy, że nie możemy dłużej czekać, że tyle kilometrów, że w ogóle zjemy delicje. Kelnerka mówi, że spoko, że nawet kucharz nie wstawił patelni, bo był po jajka.
-Ja pierdolę- rozlega się nasz chór rozczarowany poziomem obsługi. Na odchodne któreś z nas udaje, że kopie w jednorękiego bandytę, udaje, bo jest w sandałach.

Trafiamy w końcu na tę wieś babciną, a tam całkiem przyzwoity Jezus na ścianie i woda w studni, odludzie jak się patrzy, w prezencie staw do mycia krów gratis. Gadam z właścicielką, oczywiście ona ma mieszkanie w Łodzi (wow), a w ogóle to oni wyjeżdzają i tutaj nie bywają, więc możemy sobie wynająć kiedykolwiek chcemy. Dogadamy się. No super. Tylko jest jedno ale, wychodek nie ma serduszka na drzwiach. Pani mi odpowiedziała, że w Stanach są półksiężyce albo słoneczka (dla mężczyzn). W starciu z taką encyklopedyczną wiedzą nie miałam szans. Jedziemy dalej.

Kluczymy, ale docieramy do Kiełbasowa pod sklep z paszami, gdzie czeka już na nas historyk, który chce nam zaprezentować chatę swojego ojca. Mateusz mówi, że skoro uczy w gimnazjum, to na pewno jest cipowatym kierowcą. Jedziemy za nim, historyk jest jednak kozakiem, zapierdala 100 km/h na wiejskiej drodze i jedzie lewym pasem. My - zaledwie 75 km/h i ledwo wyrabiamy na zakrętach. Na miejscu okazuje się, że farma jest zacna, ale żeby tam kręcić, to nie ma chuja. Pokoje ogołocone, trzeba byłoby ciężarówkami zwozić meble, modląc się, żeby transport nie zakopał się w błocku. Historyk widzi, że się wahamy, więc wychwala posiadłość pod niebiosa i oczywiście dodaje, że ma mieszkanie w Łodzi (wow wow), więc to leży odłogiem. 
Patron naszej wycieczki
Famoustache/Jędrzej Michalak

Bosko, modlimy się za duszę dziadzia i zapieprzamy dalej, bo jakoś późno się zrobiło.
Zgubiliśmy się na dobre. W tle radio, a tam erotyczna reklama sokowirówki i środka na wzdęcia. Jesteśmy w piekle. Dzwonimy do babci#2, która każe po siebie przyjechać na ul. Gliniarza 29. Pytam się, czy faktycznie Gliniarza, a ona potwierdza. Fajnie ma, ale co zrobić. Mateusz na ręcznym zawraca i pędzimy na Rzgów. Już prawie osiemnasta, co za gnój, jeździmy od 8 godz., chyba wjechaliśmy w jakąś dziurę czasową. Gliniarz okazał się gliną, na ul. Glinianej czeka na nas pani, o wyglądzie, jak wykrzyczał Mateusz, Gargamela. Wyperfumowany Gargamel jedzie z nami, śpiewając jakąś pieśń patriotyczną.  Farma jej ojca okazuje się rajem na ziemi; za stodoła jest jezioro, z którego piją sarenki i dziki. W kurniku mnóstwo jaszczurek, to przecież logiczne. Jesteśmy zachwyceni, przestrzeń, piękna kuchnia, dużo słomy i wiejski parobek, który zachęca nas do kupna ziemi. 
Pani Gargamel to łebska kobita, nie ma domu w Łodzi i nie chce negocjować stawki dziennej przy stodole, mówi, że przedyskutuje sprawę z dziećmi, bo jej się to musi opłacić. Będzie, Gargamelu.

Zrobiła nam smak, dała polizać loda i zabrała.
Wracamy do miasta umęczeni jak dzikie świnie. Odstawiamy auto. Na koniec słyszymy od pana z wypożyczalni, który kasuje od nas 50 zł ekstra za mycie nie wiem kurwa czego, że jak się za coś płaci, to się bardziej szanuje. 

Komentarze