Trzeba zobaczyć przeszłość

Przychodzi do mnie Klementyna trochę obgadać Zdzisławę, więc obgadujemy Zdzisławę, zaznaczając przy tym, że mamy ambiwaletne wobec Zdzisławy odczucia, co jak gdyby z miejsca kasuje nasze poczucie winy, gdyby takowe się pojawiło. Klementyna nie odwiedza mnie w domu, bo w domu nie mam potrzeby obrabiania niczyjego tyłka. Dom mnie odciąga od pieprzenia bzdur i kieruje w stronę miłej harmonii, gdzieś na granicy palenia haszyszu, wieszania nowych zasłon, pieczenia tarty i oglądania kolejnego odcinka perypetii bipolarnej agntki CIA. Klementyna zastała mnie w pracy, gdzie jestem człowiekiem parszywym i niewiarygodnie wręcz autentycznym. Wszystkie pokłady pogardy i podagry jak na gwizdek trenera
małomiasteczkowej drużyny footbolowej ustawiają się w różnym rządku i tylko czekają na sygnał powrotu do gry, która kończy się wtedy, gdy zaczyna trójce Maniak po ciemku. 

Bycie miłym, wyrozumiałym to luksus człowieka pracującego w domu, biuro każe się przystosować do amplitudy intelektualnej otoczenia. Dlatego raz w głowie pojawia się piosenka: You don't fool me, gdy pracujący od trzech lat lider opowiada mi z entuzjazmem, jakby co dopiero widział Anthony Hopkinsa, że warto rozwijać się horyzontalnie, żeby poznać cały proces a potem swojego neurologa i psychiatrę.
Czasami nucę Here's to You, Nicolas and Bart, gdy widzę jak ktoś z powodu rozsmakowania się we władzy, rzadkiego chodzenia na lody albo zemsty na kobietach (za poprzednią narzeczoną, która cierpiała za jeszcze dalszą) gnębi kogoś, bo nie wystarczająco szybko wklepuje do systemu literki i gubi się w gąszczu kolejnych zakładek. Zaraz wchodzi Wałęsa do kin, może zaciągnę do kina a następnie wciągnę tego poniżonego do stworzenia związków zawodowych, nawet ze swatchem na ręku i blueberry w torbie. Jednak są takie momenty, gdy patrzę przez szklaną ścianę na znajdujący się naprzeciwko kościół zbudowany na planie krzyża greckiego i zaczynam śpiewać w stworzonej na poczekaniu operze biurowej: Penis song... Jak jeden mąż, jak jedna żona starszy specjalista wstaje od swojego komputera i robi ślizg na szarej wykładzinie. Inni go naśladują albo idą do kuchni po kawę, nie wszyscy są zainteresowani rozrywką w czasie największego życiowego rozwoju.

Praca zatem nie jest domem, choć nie jeden zostałby w biurze i na noc byle by tylko nie wracać do jednoosobowego materaca i łazienki jak pudełko zapałek, gdzie można sensownie umyć tylko stopy w bloku w którym klatkę oszcza jak nie pies to wydra.

Dom prawdziwy więc nie namawia do złego, nie szczerzy kłów, nie tworzy zmarszczek i zapewnia wannę i jako takie wyżywienie. Jaka jest więc proporcja mieszakań, w których się piło, myło, ubierało, odkurzało kłaki z dywanu do domów, w których się wchodziło jak w stojące przez cały dzień poza lodówką masło?

10:3 dla Syrii.

Jesień tymczasem subtelnie daje znać latu, żeby wyjechało do Buska-Zdroju.

Komentarze