pranie
Nazwijmy to jakkolwiek, byle nie wprost, bo cała zabawa na nic: wykrzywienie twarzy, zgroza, niesmak, ucieczka .
Od czasu do czasu mam przypływ takiego wykręcającego kiszki uczucia, które nie pozwala mi normalnie mi żyć w mieście, w którym ptaki niemal wyjadają śpiochy z oczu co trochę zalanych po upojnej nocy.
To uczucie maluje się na twarzy Renée Zellweger, którą zesłano z Florydy do Minnesoty, aby dokonała restrukturyzacji lokalnej fabryki. W wybitnym dziele amerykańskiej kinematografii "Za jakie grzechy" musi obcować z gośćmi pijącymi piwo i słuchających country. Pragnie, żeby ktoś pokrył ją nieprzepuszczalną warstwą silikonu, żeby tylko nie oddychać tym samym powietrzem co oni. Okej, tylko, że Lucy ( co to za imię dla karierowiczki?) jest snobką i ma kija w dupie. Możemy wybaczyć jej grzech wiary w istnienie wciąż jakieś hierarchii bytów rodem ze św. Augustyna. My jednak żyjemy w świecie, gdzie, jakkolwiek nie naginając rzeczywistości, skórzana sukienka od Céline i mydło daleko za palmolive i dove nie czyni nikogo lepszym, tylko co najwyżej czystszym. W moim mieście nie jest to jednak najwyższa wartość. A tak bardzo człowiek chciałby wyciąć się czasami z tej przestrzeni, gdzie gołąb wygląda jak z oddziału chorych na raka i zjada mojej koleżance z talerza resztki surówki. Potem ta koleżanka niewiele myśląc zapala papierosa i strzepuje popiół do owego talerza. Level estetycznego rzygu jest już tak wysoki, że wycofuję się z gry. Wiem, że jestem o krok do zespołu paranoidalnego, ze za chwilę witając się z ludźmi będę patrzyła, czy mają łupież i dogoloną pachę.
Zatem, im bardziej czuję wstręt, tym bardziej oddalam się od tubylców, którym jestem i ja.
Próba powrotu do stanu umysłu, w którym miasto jawi się jako przygoda kończy się sromotną porażka. Uwięziona w wyobrażeniach o brudzie, lepkości, chorobach cywilizacyjnych, jadę autobusem i przyglądam się panu, który wyjmuje kanapkę z salcesonem i wyobrażam sobie, że na ten moment nie ma nic obrzydliwszego w gastronomii, czekam aż wyciągnie stary termos z osadem od herbaty.
Rozglądam się wokół i szukam w czymś pocieszenia, jakieś regularności, gładkości, trafiam na fragment szyby, który jest idealnie wypolerowany i jeszcze żadna ludzka macka nie zdążyła go zaświnić, a raczej zaludzić. Co z tego, że za szybką śmieci na trawniku, to nic, to nic, przez dwa przystanki mogę zupełnie szczęśliwa przypatrywać się czystemu szkłu.
Wstręt stworzył potwora - infantylną nauczycielkę zajęć praktyczno - technicznych, która się cieszą, że dzieci tak ładnie posprzątały po zrobieniu kanapek i zostawiły czysty blat.
Tymczasem zamiast wiosny przyszło lato i noga poci się w półbucie.
Od czasu do czasu mam przypływ takiego wykręcającego kiszki uczucia, które nie pozwala mi normalnie mi żyć w mieście, w którym ptaki niemal wyjadają śpiochy z oczu co trochę zalanych po upojnej nocy.
To uczucie maluje się na twarzy Renée Zellweger, którą zesłano z Florydy do Minnesoty, aby dokonała restrukturyzacji lokalnej fabryki. W wybitnym dziele amerykańskiej kinematografii "Za jakie grzechy" musi obcować z gośćmi pijącymi piwo i słuchających country. Pragnie, żeby ktoś pokrył ją nieprzepuszczalną warstwą silikonu, żeby tylko nie oddychać tym samym powietrzem co oni. Okej, tylko, że Lucy ( co to za imię dla karierowiczki?) jest snobką i ma kija w dupie. Możemy wybaczyć jej grzech wiary w istnienie wciąż jakieś hierarchii bytów rodem ze św. Augustyna. My jednak żyjemy w świecie, gdzie, jakkolwiek nie naginając rzeczywistości, skórzana sukienka od Céline i mydło daleko za palmolive i dove nie czyni nikogo lepszym, tylko co najwyżej czystszym. W moim mieście nie jest to jednak najwyższa wartość. A tak bardzo człowiek chciałby wyciąć się czasami z tej przestrzeni, gdzie gołąb wygląda jak z oddziału chorych na raka i zjada mojej koleżance z talerza resztki surówki. Potem ta koleżanka niewiele myśląc zapala papierosa i strzepuje popiół do owego talerza. Level estetycznego rzygu jest już tak wysoki, że wycofuję się z gry. Wiem, że jestem o krok do zespołu paranoidalnego, ze za chwilę witając się z ludźmi będę patrzyła, czy mają łupież i dogoloną pachę.
Zatem, im bardziej czuję wstręt, tym bardziej oddalam się od tubylców, którym jestem i ja.
Próba powrotu do stanu umysłu, w którym miasto jawi się jako przygoda kończy się sromotną porażka. Uwięziona w wyobrażeniach o brudzie, lepkości, chorobach cywilizacyjnych, jadę autobusem i przyglądam się panu, który wyjmuje kanapkę z salcesonem i wyobrażam sobie, że na ten moment nie ma nic obrzydliwszego w gastronomii, czekam aż wyciągnie stary termos z osadem od herbaty.
Panienka wydaje się niewzruszona. A souvenir of Velasquez, John Everett Millais |
Wstręt stworzył potwora - infantylną nauczycielkę zajęć praktyczno - technicznych, która się cieszą, że dzieci tak ładnie posprzątały po zrobieniu kanapek i zostawiły czysty blat.
Tymczasem zamiast wiosny przyszło lato i noga poci się w półbucie.
Komentarze
Prześlij komentarz