potrzeba cukru

Zbliża się termin płacenia czynszu, więc podnosi się poziom kortyzolu we krwi. Znamy to wszyscy, nie ma o czym pisać. Jest za to o czym rozmawiać. Wspomożenie najświętszej panienki, a także gorące modlitwy Misjonarek Miłości sprawiły, że udało mi się spotkać z April i Leną. Każde ze spotkań trwało godzinę z kilkoma minutami. Tylko tyle zdołałam wykroić z pysznego czekoladowego tortu z kruchym spodem, gdzie krem jest prawdziwej śmietany, a nie na bazie margaryny. Ta niezbyt głęboka metafora jest odzwierciedleniem wyobrażeń jak powinno wyglądać moje życie. Niestety w rzeczywistości przypomina bajaderkę, w niższych sferach będzie to ziemniaczek, w wyższych-kula rumowa. Bez względu na nazwę będą to zrzuty z poprzedniego dnia polane wątpliwej klasy alkoholem.
Niemniej, coś się zmieniło, uświadomił to nam Blake, który wchodząc do pokoju, zagaił całkiem wesoło: "co, gadacie o nas?" Spojrzałyśmy na siebie i wszystko było jasne, okrzepłyśmy w stałych związkach, już nie gadamy wciąż o chłopcach, kłótniach, seksie i potencjalnych rozstaniach. Teraz światło pada na mieszkania, codzienną gonitwę za kasą i obgadywanie koleżanek, które pieprzą się to tu,to tam i że trudno o nić porozumienia. I nie wiadomo, czy za tym kryje się zazdrość czy politowanie.
April ma w sobie głęboko osadzone ziarno niepokoju i próbuje je wyplenić, siedząc w pracy, którą najprawdopodobniej zaraz zacznie nienawidzić. Lena z kolei zachowuje spokój, nic go zburzyć nie może. Ogląda ze mną 1 z 10 pod kocem. Telewizyjny debilizm łagodzi wszystkie bóle.

Demony mnie nie opuszczą!
Matka Joanna od Aniołów, 1961

Słucham Bowiego, który każe mi się zmierzyć z nieznanym, bo Pretty soon you're gonna get a little order*, w myślach odpowiadam pieprz się Bowie, nie wszystkim się udaje jak tobie. Przełączam więc na The Smiths, którzy albumem pod ckliwym tytułem "Świat nie będzie słuchał" świetnie się wpisują w moje młodzieńcze tęsknoty za światem, w których giga problemem jest to, że wstydzę się podejść do kolesia, a przecież byłoby tak super jakbyśmy razem jeździli jego autem nocą po alei Włókniarzy. Paląc mentolowe fajki, miałabym nadzieję, że nie odwiezie mnie zbyt szybko do domu. Odlatuję w mig na swoim kosmicznym kabriolecie w galaktykę, w której nie chodzę na praktyki do sądu, nie patrzę w oczy lasce, który przypalała petem swoje dzieci, a teraz mówi mi, że jest bardzo dobrą matką. Na przemian współczuję jej i pragnę ja wrzucić do mikrofali. Jestem w przestrzeni, w której podają na wynos makaron z pesto, a lato nie jest deszczowe.

To, co za oknem, to tylko ostatnia manifestacja siły. Zasoby zimy się kończą nieuchronnie.

Komentarze