Jam szcześliwa, żem już tam

To ma miejsce, to się dzieje. Przekroczenie rubikonu to nie jest, ale równie fundamentalne.

Pogodziłam się sama ze sobą,
Dziś wymoczę nogi w misce, jutro zjem dużo miodu, a pojutrze wyciągnę rower z garderoby. Gnuśność odchodzi.

Ciało się otwiera. Boli, jak kiedyś, ale ból sprawia radość, trzyma przy życiu.

Przeleżałam w łóżku cały dzień, w różnych konfiguracjach. Pod kocem, pod kołdrą, w majtkach, nago,  na skos, wzdłuż, z herbatą, wódką, bez papierosów, w ciszy.

No, nie w takiej ciszy, za ścianą sąsiadka znowu wydzierała się na ledwo rozumiejącego dwulatka, ale to nieważne, policja już jedzie.

Leżałam, kartki wokół, scrabble co trzy godziny, żeby mózg nie zwiotczał, Kręć się katarynko, kręć. Kojarz, kombinuj, strzelaj, ryzykuj, układaj.

Kroplówka wybija rytm. Glukoza dożylnie wtacza się nieodwracalnie. Potrzebuję przecież czegoś na wzmocnienie Leżę i myślę o moim psie, który biega po stratosferze od 3 lat. Jakie to ma znaczenie dla spostrzegania tego, co się dzieje wokół.

Spokój. Prawie pusty pokój.


Czytam o autoagresywnych więźniach, o instytucji totalnej; nic nie dociera, po chwili już nic pamiętam. Izolacja. Otchłań. Będzie dobrze, trzeba będzie odkopać. Jutro, pojutrze.

Ręka się wydłuża, dociera do kuchni, zalewa wodą kawę, dolewa mleko i słodzi kilka kopiastych łyżeczek. Najlepiej tak właśnie, inaczej nie, bo ręka musiałaby dosięgnąć zlewu. Ręka się skraca powoli, żeby nie wylać ni kropli z kubka. Kawa dociera do ust. Wylewa się na morelowe prześcieradło. Piękna katastrofa. Wypiorę przed Wielkanocą.

Zasypiam. Śnię bez sensu, Dzwoni telefon. Budzę. Po omacku niczym ślepiec szukam wibracji. Dzwoni Ester. Nie dobudziłam się. Dopadła mnie jakaś afazja. Nie rozumiem, co do mnie mówi. Powtarzam więc na wszelki wypadek: tak, tak. 

Wraca Blake. Robi pompki i zabija smoki. Biorę przykład i uskuteczniam przysiady. Drmatycznie upadam na podłogę po pięćdziesięciu.

Wszystko dobrze, tylko zimno, okna choć niewybite, to nieszczelne.

Komentarze