no wiesz, takie tam

Dzień wolny. Miast zapierdalać, żeby przygotowywać inne dania niż ryż ze śmietaną 12 % i cynamonem, to urządzam sobie rowerowe wycieczki i turnieje w ping-ponga z Kate.

Ej, to zaczynamy grę. Tuż obok starej podstawówki, nie, jest stół i można sobie poćwiczyć. To pożyczamy palety od brata Leny i odbijamy. Wiatr trochę utrudnia rozgrywkę, ale naprawdę, pierdolić to. Wygrywam i mam satysfakcję. Tuż obok nas przechodzą małolaty chcące też poczuć smak zwycięstwa, 10 lat, nie więcej. Widzą, że gramy, więc zawracają. Na ten czas wydobywa się z mych trzewi ryk: ej, gracie w debla? I podchodzą takie krasnale, w złojeniu im tyłków przeszkadza trochę wiatr, ale i tak są bez szans. Gratulujemy im przegranej i odchodzimy zacierając ręce. Do śmiechu nas ta sytuacja doprowadza, ej bo tu żałość się z rozrywką miesza. I już w mej głowie komiksowa wręcz historyjka się tworzy, że obchodzimy osiedlowe stoły i straszymy małolaty. Przekleństwem młodocianych adeptów sztuki pingpongarskiej się stajemy, a nasza standardową odzywką na powitanie jest: debel, albo wypierdalać. I oni wiedzą już, że wyjścia nie ma, że trzeba znów się poniżyć, przegrywając w setach 3:0. 

Stół w parku osiedlowym. Przeciwnik: nowe pokolenie dresów. Ten, co najwięcej hojraczy, kąt próbuje wyliczyć, żeby zagrywka asem serwisowym się stała. Stary, daj spokój. Popisuje się, punkty tracąc. kolega go już od kretynów wyzywa, ale ten twardo eksperymentuje. Znów wygrywamy. Znudzone idziemy do pobliskiego spożywczego na lody. 
Kiedy wracam na rowerze do domu, budzę się z snu. Praca, kilka długów, niedokończone badania, Duch w telewizji.

Komentarze